Artykuł w wersji audio
Donald Trump traktuje Europę jak żonę na utrzymaniu, którą się znudził. Bije po twarzy, wymyśla jej przy wszystkich i upokarza. A ona nic. Dawno temu zrezygnowała z kariery, jest sparaliżowana, nie wyobraża sobie rozstania, nie widzi dla siebie innej przyszłości. Pokornie więc znosi męża brutala. Ale każda cierpliwość ma granice. Może więc nadejść dzień, kiedy wreszcie się spakuje, wykrzyczy mężowi całą swoją złość. A dzieciom oznajmi: wybierajcie – albo on, albo ja.
Po ostatnim szczycie G7 ten dzień wcale nie wydaje się taki odległy. Jeśli na początku lipca wojna handlowa między Ameryką i Europą rozpęta się na dobre, to obie strony będą zaostrzać działania i zacieśniać szeregi. Każda nielojalność może być odebrana jako wewnętrzne zagrożenie. A ci, którzy się wahają między ojcem i matką, będą musieli podjąć kilka bolesnych decyzji. „Dla takich państw jak Polska dobiega końca czas geopolitycznego komfortu” – uważa Thomas Friedman z „New York Timesa”. A prezydent Emmanuel Macron przekonuje: „Wojny handlowe szybko przeradzają się w wojny”.
Można będzie wtedy zapytać matki, dlaczego dopiero teraz? Europa potrzebuje tego związku dużo bardziej niż Ameryka. Dla niej jest on fundamentem bezpieczeństwa, bez którego nie byłoby ani 1989 r., ani Unii Europejskiej. Poza tym wspólne wartości – tu w oczywisty sposób bliżej Europie do Ameryki niż do Rosji czy Chin. Nie jest też tak, że Ameryka nie ceni sobie tego związku. Okazał się pomocny w wielu amerykańskich przedsięwzięciach, chociażby na Bliskim Wschodzie. Ale Amerykanie – w przeciwieństwie do Europejczyków – nie potrzebują tego małżeństwa, aby zapewnić sobie bezpieczeństwo.
Trump jest pierwszym powojennym prezydentem USA, dla którego zjednoczona Europa nie jest żadną wartością. Wręcz przeciwnie, jak sam mówi – widzi w niej zagrożenie większe niż w Chinach czy Rosji. Już 15 lat temu przy okazji inwazji w Iraku George Bush junior dzielił Europę na starą i nową. Przy czym wówczas był to co najwyżej zabieg retoryczny, nie szły za tym żadne konkrety. Teraz jest inaczej.
1.
Na początku czerwca zastępca sekretarza stanu ds. europejskich A. Wess Mitchell przedstawił amerykańską wizję Starego Kontynentu. Jego wykład w siedzibie konserwatywnej fundacji Heritage można by w zasadzie streścić w jednym zdaniu: geopolityka wróciła do Europy. Mitchell, prywatnie zafascynowany powstaniem warszawskim, mówił o rosyjskim i nawet chińskim zagrożeniu dla regionu. Europie Zachodniej dostało się za brak strategicznej wizji, a konkretnie za niskie wydatki na zbrojenia oraz pobłażliwość wobec Iranu.
Zastanawiające, jak różnie te słowa Mitchella zostały odczytane po obu stronach Atlantyku. Część naszych ekspertów usłyszała pochwały dla takich krajów jak Polska. I rzeczywiście, Amerykanin mówił m.in. o większym wsparciu dla państw naszego regionu. Z kolei w USA pojawiły się głosy, że był to jednak jasny sygnał odejścia od starych sojuszów z Francją czy Niemcami i skupienia się na Europie Wschodniej. Miała tutaj zadziałać przyziemna kalkulacja: bo tam właśnie kwitną populizmy w Trumpowskim stylu. I tu prezydent USA łatwiej zyska zrozumienie (i aplauz). „Chodzi nie tylko o zaangażowanie dyplomatyczne. Trzeba zdobyć serca i umysły mieszkańców regionu, dla których pamięć o 1989 r. i wstąpieniu do NATO stały się bardzo odległe” – mówił Mitchell. I kilkakrotnie powracał do zagrożenia za strony Chin, które ponoć próbują sobie zrobić „plac zabaw” z Europy Wschodniej. Rzeczywiście, nie zająknął się o Francji, Niemczech czy Wielkiej Brytanii.
Tak właśnie Ameryka rozgrywa Europę. Dla jej mieszkańców, uwikłanych w liczne spory pomiędzy sobą, stała się kluczowym sojusznikiem w wewnętrznych grach. Prawie połowa państw europejskich, w tym oczywiście Polska, jest przekonanych, że ma „specjalne relacje” z Ameryką, i próbuje wykorzystywać je w sporach o imigrację czy o euro. Doskonale widać to właśnie w Polsce, gdzie Ameryka już dawno ma niewiele wspólnego z rzeczywistością, a stała się mitem służącym w krajowych połajankach. Ta „polska Ameryka” jest u nas fundamentem budowania różnorakich strategii bezpieczeństwa. Często takich, o których sami Amerykanie nie mają pojęcia. Wiedzą natomiast, jak te różnice rozgrywać.
2.
Ilustracją tej amerykańskiej strategii są zabiegi wokół umowy nuklearnej z Iranem. W połowie maja Trump wycofał z niej Amerykę, co stawia pod znakiem zapytania cały sens porozumienia. Dla przypomnienia, w umowie z 2015 r. Iran obiecał, że nie będzie wzbogacać uranu do poziomu bombowego w zamian za zniesienie sankcji i otwarcie handlowe na świat. Umowy – jak się wydaje – dotrzymał, ale według Trumpa była ona za wąska. Powinna dotyczyć również irańskich rakiet i polityki zagranicznej ajatollahów, co sprowadzałoby się do ubezwłasnowolnienia Iranu w obu tych sprawach. Sam tylko mistrz dealu raczy wiedzieć, jak przekonać Teheran do takich ustępstw.
Z polskiej perspektywy najciekawsze jest jednak stanowisko Europy. Najpierw dominowała teoria adults in the room – wokół prezydenta USA jest tylu rozsądnych doradców, wojskowych, często z bogatym, międzynarodowym doświadczeniem, że nie pozwolą mu robić głupot. Miny Europejczykom rzedły, gdy ci dorośli zaczęli znikać z polityki: najpierw Tillerson, potem McMaster.
Drugą fazą było appeasement – zaspokajanie oczekiwań prezydenta USA. Gdy więc Biały Dom zaczął sugerować, że odstąpi od porozumienia z Iranem, zachodnioeuropejscy liderzy rozpoczęli pielgrzymki do Waszyngtonu, aby odwieść Trumpa od tego pomysłu. I po odbiciu się od ściany próbowali go podejść, zgadzając się – wbrew temu, co jeszcze niedawno mówili – z częścią jego zarzutów dotyczących tej umowy. Sama Angela Merkel przyznała, że nie jest ona doskonała, że trzeba ją poprawić. Efekt był taki, że Trump ich wszystkich wysłuchał, a potem i tak zrobił swoje.
3.
Ostatecznie Trump zapowiedział, że wszystkie, również nieamerykańskie firmy obecne w USA zostaną ukarane za robienie biznesów w Iranie. To będzie cios przede wszystkim w takie europejskie giganty jak francuski Total czy niemiecki Siemens, które zainwestowały już tam miliardy. Tu jest więc szansa na przejście Europy do trzeciej fazy, czyli fazy odwetu. Dlatego pojawił się m.in. pomysł z lat 90., aby karać europejskie firmy, które uległy amerykańskiemu szantażowi i wycofały się z Iranu.
Polska, choć minimalnie zaangażowana w Iranie, może być tu ważna z innego powodu. Otóż Francuzi i Niemcy zdają sobie sprawę, że porozumienie nuklearne można utrzymać tylko wtedy, gdy pozostanie przy nim cała Europa. Ale wiedzą też o tym Amerykanie i dlatego na początku czerwca w Warszawie gościło dwóch wysokich urzędników Departamentu Stanu USA, którzy przekonywali nasz rząd, aby przyłączył się do Ameryki i wznowił sankcje przeciwko Iranowi.
Takie właśnie łamanie europejskiej jedności dotyczy zresztą nie tylko Iranu. W podobny sposób administracja Trumpa działała w sprawie przenosin ambasady USA do Jerozolimy. Choć wydawało się, że Unia będzie jednomyślna w potępieniu tej decyzji, przy wydatnym udziale amerykańskich dyplomatów wyłamały się Rumunia i Czechy. Ostatni przykład „zdrady” Europy to nowy włoski premier, który w ślad za Trumpem zaapelował podczas słynnego już szczytu G7 o przywrócenie do tego grona Rosji.
4.
Wspólna Europa jest prawdopodobnie największym osiągnięciem amerykańskiej polityki zagranicznej. Trump jednak uważa, że UE jest dla Ameryki „gorsza niż Chiny”, jeśli chodzi o handel. A w zasadzie to nic więcej, tylko niemiecki instrument do wymuszania na USA niekorzystnych umów. Trump jednak w odróżnieniu od Europejczyków nie tylko dużo mówi, ale też dużo robi.
Z ekonomicznego punktu widzenia wprowadzone 1 czerwca przeciwko Europie cła na stal i aluminium bardziej zabolą Amerykanów. W Stanach 70 razy więcej ludzi pracuje przy ich obróbce niż przy produkcji. Z pewnością te cła odczują amerykańscy konsumenci. Uzasadnieniem dla ich wprowadzenia było domniemane zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego, co musi budzić wątpliwości. I niemal na pewno jest sprzeczne z umowami międzynarodowymi, których USA są stroną. Unia już zapowiedziała, że od lipca w ramach retorsji wprowadzi cła na szereg amerykańskich produktów. Ale Trump nie pozostał dłużny i oświadczył, że w ramach retorsji na retorsje cłami może objąć również europejskie samochody, na czym najbardziej stracą Niemcy.
Znów, co ma do tego Polska, której kontakty handlowe z USA są znikome w porównaniu z relacjami z Europą? Otóż niemal 40 proc. statystycznego niemieckiego samochodu powstaje w Polsce. Amerykańskie cła uderzą więc w nas rykoszetem. A gdy już zaboli, to czy polskiemu rządowi wystarczy euroentuzjazmu, aby stanąć po stronie partnerów z Unii?
5.
Dwa tygodnie temu w Warszawie prezydent Niemiec Frank-Walter Steinmeier przestrzegał, że jeżeli załamie się spójność Unii Europejskiej, wówczas nikt z nas nie zyska więcej narodowej siły sprawczej. Wręcz przeciwnie: utracimy ją. Bo Unia niewątpliwie jest na zakręcie. Problem grecki nierozwiązany. Za kilkanaście miesięcy brexit będzie faktem, choć, sądząc po sondażach, miny Brytyjczyków z tego powodu się wydłużają. Trwa kryzys imigracyjny. Na konfrontację z Brukselą rusza we Włoszech rząd prawicowych i lewicowych populistów. Sypie się Hiszpania. A Węgry i Polska w konflikcie z Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości zdemontowały trójpodział władz.
Tymczasem tydzień temu w Wiedniu Władimir Putin asystował przedłużeniu porozumienia energetycznego z Austrią do 2040 r. i dał telewizji wywiad, w którym na wszystkie pytania dotyczące inwazji na Ukrainę, zestrzelenia malezyjskiego samolotu czy w ogóle rosyjskiej ingerencji w europejską politykę odpowiadał z ironicznym uśmiechem w stylu: to nie my, a nawet jeśli my, to nam wolno, bo jesteśmy światowym mocarstwem. I na melodię „Back in the U.S.S.R.” przekonywał, że silna UE jest w interesie Rosji, bo tylko razem możemy robić wspaniałe biznesy i stanowić przeciwwagę dla Ameryki.
Nikt w Europie Putinowi nie uwierzy? Otóż uwierzyło mu już kilka krajów z naszego regionu, na czele z Austrią i Węgrami. Ale nawet w Polsce pojawiają się głosy, że niedźwiedzia trzeba zrozumieć i wykorzystać w walce o pozycję w Europie. W tygodniku „Do Rzeczy” z 11 czerwca Rafał Ziemkiewicz przekonuje, że musimy przestać histeryzować w sprawie Rosji, bo innego sąsiada mieć nie będziemy, a i w przypadku jakiegoś porozumienia z Moskwą łatwiej nam będzie wpływać na takie kraje, jak Ukraina czy Białoruś.
Na razie jednak PiS głosi teologię narodowego egoizmu, a nie europejskiej współodpowiedzialności. Priorytet ma sojusz z USA – najlepiej uprzywilejowany. Dowodem na to ma być wizyta Trumpa w Warszawie i symboliczna obecność US Army. UE i owszem, ale przy zachowaniu suwerenności ustrojowej, aby nikt się nie wcinał w samowolę władzy. Niemcy są najważniejszym partnerem gospodarczym, ale podsycanie patriotyzmu wojennego wymaga moralnej kłonicy nieprzedawnionych polskich krzywd.
Na koniec dnia to jednak nie pomoże nam uniknąć następującego dylematu: po jednej stronie ideowy sojusz z prezydentem Trumpem i gwarantującą nam bezpieczeństwo Ameryką, a po drugiej – tysiące miejsc pracy w sektorach powiązanych z niemiecką gospodarką. Wtedy właśnie pierwszy raz może paść pytanie, kogo bardziej kochamy: mamę czy tatę?
6.
Wielu polskich ekspertów uważa, że trzeba zacisnąć zęby i przeczekać. Zwolennikiem takiej metody jest również Charles Kupchan, znany amerykański politolog. W wywiadzie, który ukazał się w POLITYCE (nr 20), postawił tezę, że Europa jest zbyt słaba na starcie z Ameryką. Kupchan uważa, że logika eskalacji to przepis na katastrofę, bo Trump nie przestraszy się europejskich kontrceł – po prostu nałoży nowe, bardziej bolesne.
W Europie popularność zyskuje jednak pogląd, że za trzy lata, a nie daj Boże siedem – jeśli Trump dostanie drugą kadencję – nie będzie już czego zbierać z tej relacji. Mark Leonard, szef Europejskiej Rady Stosunków Międzynarodowych, napisał na portalu Politico, że Europa musi się w końcu postawić Trumpowi. „Prezydent USA to brutal i tak jak inni brutale nadal będzie próbował zastraszać Europejczyków. Chyba że odnajdą oni w sobie odwagę, aby mu oddać”. Poza tym jest jeszcze jeden problem.
Może się okazać, że Trump jest nową amerykańską normą. Następni prezydenci pewnie już nie będą takimi politycznymi troglodytami, ale nie sposób będzie ignorować zmian w amerykańskiej opinii publicznej. Jak długo więc Polska może stać w rozkroku i udawać wyspę pośrodku Atlantyku? Brać bezpieczeństwo od ojca i dobrobyt od matki, nawet jeśli dojdzie do rozwodu? W ostatnim wywiadzie dla „Gazety Polskiej” premier Morawiecki, zapytany o kryzys w relacjach atlantyckich, powiedział, że Polska powinna być łącznikiem między stronami tego sporu. Problem w tym, że w obecnym sporze prezydent USA nie bierze jeńców i powoli jego działania skłaniają Niemców i Francuzów, aby działali tak samo. Co wtedy zrobi Polska?
Warto pamiętać, że Amerykanie są w Europie od czasu do czasu. Jeszcze jedna kadencja Trumpa i może już ich nie być. To oczywiste, że przy dzisiejszym układzie sił tylko Ameryka jest nas w stanie obronić przed Rosją. Dlatego powinniśmy z całych sił wspierać budowę europejskiej armii, którą od początku prezydentury tak aktywnie wspiera prezydent Macron. „Musimy mieć alternatywę” – mówią zwolennicy otwarcia na Rosję. W porządku, ale to już lepiej wybierajmy między tatusiem i mamusią, a nie domem dziecka.
Tylko że nie da się z europejskiego projektu wybierać samych rodzynek. Europejska armia zapewni nam bezpieczeństwo tylko wtedy, gdy będzie za nią stał ambitny projekt integracyjny, zarówno gospodarczy (euro), jak i polityczny. Tylko wówczas Hiszpania czy Włochy będą w stanie poczuć taką wspólnotę interesów z nami, że wyślą na linię Bugu swoich żołnierzy. Futurystyka? Jeszcze dwa lata temu futurystyką nazwano by przebieg ostatniego szczytu G7. Czasy geopolitycznego komfortu dla Polski się skończyły.
Współpraca: Adam Krzemiński