Jakoś łatwo uznano historyczność szczytu prezydenta USA i przywódcy Korei Północnej (w nocy z poniedziałku na wtorek w Singapurze). Owszem, to jasny punkt w statystykach dyplomacji, bo nie doszło jeszcze do spotkania w tej konfiguracji. Prawdą jest i to, że diametralnie zmieniła się atmosfera wokół Korei Północnej. W zeszłym roku mowa była głównie o wojnie, potencjalnie krwawej, z użyciem broni masowego wrażenia i w regionie kluczowym dla globalnej gospodarki.
Teraz jest znacznie lepiej, ale dla zachowania proporcji warto – przynajmniej na krótką metę – patos stosować w ograniczonych dawkach. Przecież rozmowy Kim Dzong Una i Donalda Trumpa w Singapurze są dopiero początkiem drogi.
Czytaj także: Kolejka do Kima. Kto i po co chce się z nim spotkać?
Na jednym szczycie się nie skończy?
W odniesieniu do północnokoreańskiego programu zbrojeń jądrowych i rakietowych (Ameryka chce, by Korea Północna arsenał oddała) często padają porównania do podobnej umowy z Iranem, niedawno wypowiedzianej przez Trumpa. Negocjowano ją przez dwa lata. W przypadku Kim Dzong Una trzeba wziąć jakąś poprawkę na asertywność jego reżimu, co prowadzi do wniosku, że na jednym szczycie się nie skończy, do kolejnego mogłoby dojść np. w posiadłości Trumpa na Florydzie.
Zbliżenie, które doprowadziło Kima i Trumpa do Singapuru, trwa od kilu miesięcy, wiec trudno się już spodziewać szczegółów o zasadach ewentualnego oddania broni, amerykańskich gwarancji dla Korei Północnej czy sposobów weryfikacji złożonych obietnic. Takie detale wytargują reprezentanci obu rządów, a to – jak widać po przypadku Iranu – będzie żmudne i potrwa. Na szczycie chodzi o kwestie techniczne i o to, by Trump i Kim zapalili negocjatorom zielone światło.
Czytaj także: Koree próbują się pojednać
Stawka spotkania Trumpa z Kimem
Inna rzecz to długa perspektywa. Tu łatwiej dostrzec, na czym polega ewentualny przełom. Eksperci zarysowali szereg możliwych scenariuszy, ot choćby taki, w którym Trump wyrywa Kima z chińskiej czy też chińsko-rosyjskiej strefy wpływów, czym powtarza numer Richarda Nixona z lat 70., gdy USA doprowadziły do nieoczekiwanego zbliżenia z komunistycznymi Chinami. Optymiści widzą w singapurskich rozmowach pierwszą tak poważną szansę na namówienie dynastii Kimów, by się ucywilizowali albo dążyli do zjednoczenia Półwyspu Koreańskiego.
Pesymiści kręcą głowami i studzą nastroje. Ich zdaniem, po pierwsze, to Kim nie porzuci totalitarnych porządków, m.in. nie zamknie swojego gułagu, jeszcze nie przy tej okazji. A po drugie, w przypadku prezydenta USA zachodzi niebezpieczeństwo, że efekciarstwo przeważy nad realnymi efektami. Trump – vide ostatnie spotkanie grupy G7 – śrubuje rekordy nieobliczalności i nie można wykluczyć, że sam uścisk dłoni z Kim Dzong Unem uzna za najlepszy dowód swojej sprawczości i na tym poprzestanie.
Czytaj także: Cztery ważne pytania w sprawie szczytu Trumpa z Kimem