Kryzys w Nikaragui, choć w światowych mediach pojawia się od kilkunastu dni, trwa już 11 tygodni. Do tej pory nie wzbudzał specjalnego zainteresowania – eksperci zajmujący się regionem uważali protesty przeciwko prezydentowi za kolejną, dość typową dla Ameryki Środkowej falę niezadowolenia z aktualnej sytuacji politycznej, która po początkowym, silnym momentum i dużej mobilizacji społecznej z czasem wygaśnie i przestanie istnieć.
Jak dotąd jednak sytuacja w tym małym, wciśniętym między Honduras i Kostarykę kraju, targanym przez przemoc i korupcję, wymyka się schematom. Zwołane spontanicznie pierwsze protesty studentów z uniwersytetów w stolicy kraju, Managui, przerodziły się w ostatnich tygodniach w ogólnokrajowy bunt przeciwko władzy. Bunt, który do tej pory kosztował życie ponad setki protestujących.
Wzrost gospodarczy w cieniu Chin
Pierwszą anomalią w przypadku Nikaragui jest sama geneza społecznego niezadowolenia. Wyjątkowo bowiem protestujący nie są motywowani czynnikami ekonomicznymi. Kraj przez ostatnie dwie dekady notował średnio 4,26 proc. wzrostu gospodarczego rocznie; w niektórych okresach wskaźniki były na poziomie 7,8 czy 10 proc.
Główną zasługą hossy, zwłaszcza przez ostatnie pięciolecie, była coraz większa obecność ekonomiczna Chińczyków. To oczywiście część strategii handlowej Pekinu, w której rynki Ameryki Południowej stanowią jeden z priorytetów dla zbytu chińskich towarów, jednak Nikaragua stanowi dla Chin cel szczególnie ważny. Budowanie przyczółków handlowych i rozwijanie partnerstw ma urealnić sztandarową chińską inwestycję w regionie – wyceniany na 50 mld dol. kanał łączący Pacyfik z Atlantykiem, który chińscy przedsiębiorcy chcą wykopać w Nikaragui, by zagrozić monopolowi Kanału Panamskiego i kontrolujących go Amerykanów.
Rząd w Managui na ofertę Pekinu nie tylko przystał, ale wręcz rozwinął przed nim czerwony dywan. Największy sprzeciw wzbudziły decyzje o praktycznym oddaniu Chińczykom pełnej kontroli – również prawnej – nad parcelami ziemi, przez które przekopany ma być kanał, oraz zignorowanie zagrożeń dla środowiska i wielu rzadkich gatunków fauny i flory. Prezydent Daniel Ortega w opinii wielu obywateli kraju po prostu sprzedał suwerenność sporej części Nikaragui. Dla niektórych z nich był to decydujący moment, by wyjść na ulice.
Daniel Ortega podniósł rękę na obywateli, prysł czar ekonomicznego wzrostu
Pierwsi protestować zaczęli studenci, którzy od ponad miesiąca prowadzą strajk okupacyjny na kampusach dwóch największych uniwersytetów w Managui. W ostatnich tygodniach dołączyli do nich zwykli obywatele, w sprzeciw społeczny zaangażował się też tamtejszy Kościół katolicki. „Polityce” udało się porozmawiać z Sonią Rosas (imię zmienione na potrzeby tekstu), aktywistką z Managui, która bierze udział w protestach od pierwszych tygodni ich trwania. Według relacji Sonii oraz innych działaczy, którzy opisywali dla nas protesty, sytuacja w stolicy zaczyna przypominać horrory latynoskich dyktatur z czasów zimnej wojny.
Jak opisuje Sonia, początkowo studenci obawiali się, że zostaną sami ze swoimi postulatami obalenia rządu, który oskarżali o zdradę narodową i sprzedanie się Chinom. Kluczem do szerszej mobilizacji okazały się pierwsze starcia z policją. Kiedy 43 dni temu władze po raz pierwszy próbowały siłą rozproszyć protestantów, w ich obronie stanęli księża i działacze organizacji pozarządowych, w tym lokalnego oddziału Amnesty International. Od tego momentu w protesty angażują się niemal wszystkie warstwy społeczne, mobilizacja rozszerza się też na interior kraju.
Według Sonii Rosas ludzie w Nikaragui przestali ufać Ortedze, którego stabilność u władzy zbudowana była na bezpieczeństwie ekonomicznym. Aktywiści sami mówią, że czar magicznego zaklęcia wzrostu gospodarczego prysł, a próba podniesienia ręki na własnych obywateli spowodowała, że obywatele ci stawili opór.
Ortega zapowiada ostateczną likwidację opozycji, są ofiary śmiertelne
Kulminacja starć obu stron miała miejsce w ubiegłym tygodniu. 28 maja Ortega wysłał oddziały policji i antyterrorystów na politechnikę w Managui z rozkazem całkowitego zlikwidowania strajku okupacyjnego. Według relacji Sonii Rosas, obecnej wówczas w kampusie, strzały z ciężkiej amunicji oddawano w środku dnia, biorąc na cel nie tylko studentów, ale również przypadkowych przechodniów. Słowa aktywistki znajdują potwierdzenie w raportach Amnesty International, która informuje o kilkunastu rannych.
Dwa dni później reżim miał już na koncie pierwsze ofiary śmiertelne. 30 maja, kiedy tradycyjnie w Nikaragui obchodzi się Dzień Matki, koalicja organizacji pozarządowych i grup protestujących zorganizowała wielotysięczny marsz w Managui, żądając dymisji Ortegi. Odpowiedź siłowa ze strony prezydenta była tym razem wyraźniejsza. Jak informuje biuro Międzynamerykańskiej Komisji Praw Człowieka (IACHR), w protestach na Dzień Matki zginęło pięć osób, a kilkadziesiąt zostało rannych. Aktywiści, z którymi rozmawialiśmy, dodają, że wśród uczestników marszu zapanowała panika, ponieważ przedstawiciele władz zaczęli rozsiewać informacje o snajperach ulokowanych na dachach, mających rozkazy likwidacji przywódców marszu. W dodatku sam Ortega mówił w państwowej telewizji o „opcji ostatecznej” i „totalnej likwidacji opozycji”.
Brutalna pacyfikacja protestów: wojsko strzela do studentów, opozycjoniści „znikają”
Od protestów z 30 maja w Nikaragui codziennie giną opozycjoniści. Łącznie, według rachunków Amnesty International, w ciągu 43 dni na ulicach Managui zginęło 137 osób. Nasi rozmówcy twierdzą, że liczba ta może być mocno zaniżona. Co gorsza, rząd Daniela Ortegi powrócił do jednej z najbrutalniejszych praktyk latynoamerykańskich dyktatorów, czyli tzw. znikania opozycjonistów. Taktyka ta polega na porywaniu działaczy społecznych przez nieumundurowanych policjantów w nieoznakowanych wozach, przetrzymywanie ich w zaimprowizowanych więzieniach, tortury i późniejsze porzucanie na ulicy. W ten sposób władze umywają ręce, a tzw. desaparecidos (hiszp. „zniknięci”) znajdują się poza systemem i nie mają dowodów na swoje prześladowanie.
Ortega realizuje tę strategię do bólu skutecznie, mówiąc publicznie, że rząd nie ma nic wspólnego z rozlewem krwi, a zamieszki prowokują sami opozycjoniści, walczący z grupami paramilitarnymi. W dodatku to prezydent jest tu sędzią sprawiedliwym. Jak opisują nasi rozmówcy, kilka dni temu kilku studentów zaangażowanych w protest, którzy zostali „zniknięci”, pojawiło się nagich i skatowanych na ulicach stolicy. Pytani o przyczyny ich stanu, recytowali wymuszoną formułkę, że żyją tylko dzięki osobistej interwencji prezydenta.
Ortega – archetyp latynoamerykańskiego dyktatora
Daniel Ortega jest zresztą w tym kryzysie postacią absolutnie centralną. Rządzący krajem nieprzerwanie od 2007 r., jest archetypem latynoamerykańskiego dyktatora. W dodatku politycznie niezatapialny – pierwszy raz władzę nad krajem przejął w 1981 r., będąc członkiem zmilitaryzowanej marksistowskiej junty. Rządy sprawował praktycznie przez całą dekadę lat 80. Wrócił do polityki prawie 20 lat później.
Dziś rządzi krajem praktycznie w takim samym stylu jak w czasach zimnej wojny i konfliktu z Ronaldem Reaganem. Upaństwowił wszystkie media, rząd obsadził zaufanymi dowódcami z wojska, a opozycję prześladuje i zwalcza siłą. W dodatku kontrolę nad telewizją i publicznym radiem oddał w ręce własnej żony, która określiła protestujących mianem „zarazy rujnującej kraj, której pozbyć należy się jak najszybciej”. Razem stanowią duet, który skutecznie zdaje się pozbawiać tlenu umierającą powoli nikaraguańską demokrację.
Powoli skalę tamtejszego kryzysu zaczynają dostrzegać organizacje międzynarodowe. W obronę protestujących angażują się Amnesty International i IAHRC, wczoraj zamieszki były tematem obrad Organizacji Państw Amerykańskich (ONZ). Pytanie tylko, czy nie skończy się na tradycyjnych deklaracjach i słowach dezaprobaty. Wszystko wskazuje na to, że Ortega zatrzymać swojej pacyfikacji nie zamierza.