Jeszcze dwa lata temu Pedro Sánchez składał mandat posła w proteście przeciwko temu, że jego własna partia dokonała puczu i w roli przewodniczącego zastąpiła go zarządem komisarycznym. A teraz nie tylko wrócił do parlamentu ponownie jako szef socjalistów, ale w dodatku doprowadził do, jak się wydawało, niemożliwego: odwołania Mariano Rajoya z funkcji premiera po pierwszym w historii Hiszpanii udanym wotum nieufności.
Pretekstem do pozbycia się dotychczasowego szefa rządu były wyroki kilkudziesięciu lat więzienia dla jego byłych współpracowników, w tym skarbnika jego partii ujawniającego, że ugrupowanie przez lata przyjmowało wielomilionowe łapówki. Ale choć o korupcji wiedziano od dawna, a Rajoy był najbardziej niepopularnym politykiem w kraju, to jeszcze w momencie składania wotum nieufności nikt nie wierzył, że w niezwykle podzielonym parlamencie uda się uzbierać wystarczająco dużo głosów do przegłosowania wniosku. Tymczasem Sánchez w ciągu zaledwie kilku dni zdołał przekonać do pomysłu nawet dotychczasowych nieformalnych koalicjantów prawicy. Postawiony przed faktem Rajoy, pierwszy dzień debaty nad swoim odwołaniem spędził więc po prostu w restauracji, a drugiego przyszedł dopiero na sam koniec wygłosić kilkuzdaniowe przemówienie pożegnalne.
Dla nowego premiera prawdziwe wyzwania dopiero się jednak zaczynają. Przewodzi rządowi z najmniejszą liczbą posłów w historii Kortezów, po poprzedniku dziedziczy trudny budżet oraz wciąż napiętą sytuację w Katalonii. Tego samego dnia, gdy w Madrycie składał ślubowanie (jako pierwszy bez powoływania się na symbole religijne), w Barcelonie zaprzysięgano ministrów lokalnego rządu, którzy celowo pomijali odniesienia do hiszpańskiej konstytucji lub króla. Zapanowanie nad tym wszystkim będzie trudniejsze niż odwoływanie Rajoya.