W nowym budynku Teatru Narodowego w Bratysławie doszło niedawno do małego skandalu dyplomatycznego. Po przedstawieniu artystów z Petersburga zorganizowano zamknięte przyjęcie, na którym ambasador Rosji wygłosił pełne entuzjazmu przemówienie o przyjaźni słowacko-rosyjskiej. Odpowiedział mu Michal Vajdička, znany reżyser i dyrektor sceny dramatycznej teatru. „Ja z kolei chciałbym podziękować, że tym razem przyjechał od was tylko teatr” – rzucił do wyraźnie skonfundowanego dyplomaty. Vajdička nawiązywał do 50. rocznicy interwencji Związku Radzieckiego i jego czterech satelitów w ówczesnej Czechosłowacji.
Na takie wyskoki mogą sobie pozwolić artyści, nie politycy. Na pewno nie Robert Fico, lider partii socjalno-konserwatywnej SMER-SD, rządzący krajem łącznie przez dekadę (2006–10 i 2012–18). Jeśli chodzi o język i gesty, Fico należał do najbardziej prorosyjskich liderów z Unii. Krytykował zachodnie sankcje, zrzucał na Ukrainę winę za eskalację sporu o Krym, a nawet wziął udział w zbojkotowanych przez innych przywódców obchodach 70. rocznicy zakończenia drugiej wojny światowej w Moskwie.
Jednak myliłby się ten, kto zaliczyłby go do grona koni trojańskich Rosji. Bo kiedy przychodziło do konkretów, nie wychodził przed szereg. Podpisywał się pod wszystkim, co zebrało większość. A czasem decydował się na więcej. We wrześniu 2014 r., czyli w szczycie konfliktu Rosji z Ukrainą, Słowacja pod presją USA i Unii – i wbrew Rosji – uruchomiła przepływ zwrotny na swoim gazociągu, czym zapewniła Ukrainie najtańszy i najszybszy sposób zakupu surowca z Zachodu. Gdyby nie to, pogrążony w wojnie kraj nie przetrwałby zimy.
– Jeśli chodzi o twarde decyzje, nikt nie zrobił dla Ukrainy tyle co Słowacja – powiedział mi kilka miesięcy temu Pavol Hamžík, pełnomocnik rządu ds.