Żyjemy w szczelnym bąblu nieświadomości. Z powodu braku zainteresowania mediów jeszcze swobodnych i wskutek sprzedawania wyłącznie narracji sukcesu przez media PiS do większości z nas nie docierają dźwięki alarmu o fundamentalnym znaczeniu dla bezpieczeństwa Polski: państwa NATO wkroczyły właśnie w najgłębszy kryzys zaufania od wyjścia Francji z sojuszu w 1967 roku. Sprawcą obecnego kryzysu są same Stany Zjednoczone pod wodzą obecnego prezydenta Donalda Trumpa.
NATO w kłopocie
Chodzi o decyzje odczytywane w Europie Zachodniej jako wrogie albo nieuwzględniające interesów bezpieczeństwa Starego Kontynentu: zerwanie porozumienia nuklearnego z Iranem, krwawo okupione przeniesienie ambasady USA z Tel Awiwu do Jerozolimy, niejasność co do prawdziwych intencji wobec Rosji, nawet naciski w sprawie zwiększania wydatków obronnych. Wszystko irytuje europejskich sojuszników Ameryki i zaognia podziały.
– Czy w transatlantyckim partnerstwie zabrzmiała ostatnia fanfara? – pyta brytyjski, co ważne, think-tank Center for European Reform. Raport dla deputowanych niemieckiego Bundestagu przekonuje, że niedawne naloty na Syrię były nielegalne w świetle prawa międzynarodowego. Angela Merkel mówi o przebudzeniu świadomości Europy. Brytyjska premier Theresa May od roku nie może doczekać się rytualnej wizyty państwowej od niegdyś najbliższego sojusznika. Francuski prezydent, im bardziej usiłuje wejść w rolę Brytyjczyków, tym bardziej się przekonuje, że teraz się nie da...
Panie i Panowie, NATO jest w kłopocie.
Czytaj też: Czy PiS kasuje śmigłowce
Kryzys irański gorszy od irackiego
Czarę goryczy przelało przymknięcie oczu przez Amerykę na masakrę palestyńskich cywilów przez izraelskie wojsko w miniony poniedziałek. Kropkę nad i postawił szef Rady Europejskiej, były premier Polski Donald Tusk. W zaskakująco ostrym wpisie na Twitterze stwierdza jednoznacznie: „W świetle ostatnich decyzji prezydenta Trumpa ktoś mógłby nawet pomyśleć: jeśli masz takich przyjaciół, po co ci wrogowie? Ale szczerze powiedziawszy, Unia powinna być wdzięczna. Dzięki niemu pozbyliśmy się wszelkich złudzeń. Zdaliśmy sobie sprawę, że jeśli potrzebna jest nam pomocna dłoń, powinniśmy jej szukać na końcu własnego ramienia”.
W Polsce wpis Tuska zostanie odczytany przez rządzących i przychylne im media jako przejaw politycznej zapiekłości, antyamerykanizmu, wręcz antypolonizmu. Ale tak naprawdę powinniśmy się zastanowić, czy nie oddaje nastrojów w Europie – i czy nie powinniśmy się tego obawiać. Rozdźwięk między Europą a Ameryką jest dziś głębszy niż był w czasie nakręconej przez USA inwazji na Irak, 15 lat temu.
Mówił o tym w Warszawie w zeszłym tygodniu były doradca Baracka Obamy i Billa Clintona profesor Charles Kupchan. Owszem, Kupchan to demokrata, ale Amerykanin z krwi i kości, a w dodatku wie, co się mówi i dzieje w Waszyngtonie. Na spotkaniu w „Polityce” na zaproszenie fundacji Friedricha Eberta ostrzegał, że kryzys irański będzie mieć głębsze konsekwencje dla transatlantyckiej jedności, niż miał kryzys iracki.
Zdaniem Kupchana wtedy chodziło o środki, a teraz o cele, więc różnica między Europą a Ameryką jest głębsza. Poza tym Trump zasłużył już na miano nienormalnego, kogoś, kto w imię spełnienia własnych, partykularnych celów politycznych gotów jest poświęcić relacje z partnerami. Zlekceważenie interesów Europy w kwestii Izraela było policzkiem, w kwestii Iranu – ciosem w nos. Europa co prawda krwawi, ale wyciera twarz i bynajmniej nie ma zamiaru zejść z ringu.
Czytaj też: Były oficer CIA o Rosji
Nieprzewidywalna Ameryka
Przekonanie o tym, iż prezydentura Trumpa dała dowód na nieprzewidywalność Ameryki, jest dziś w Europie znacznie silniejsze niż impuls, jaki jego groźby zdjęcia parasola obronnego dały dla zwiększenia własnych zdolności obronnych.
Z tym drugim wciąż jest zresztą słabo. Niemcy – najbogatszy i najsilniejszy kraj Europy – otwarcie odmawiają spełnienia NATO-wskiego warunku 2 proc. PKB na obronność do 2024 roku, mówią jedynie o pójściu w tym kierunku. Włochy, które do nadrobienia mają jeszcze więcej niż Niemcy, w ogóle nie podejmują tematu, mimo że na papierze są trzecią gospodarką Europy i mają potężny przemysł zbrojeniowy.
Hiszpania jest daleko z tyłu, mimo że podobnie jak Włochy i Niemcy cieszy się z obecności amerykańskich baz. Wielka Brytania zmaga się z budżetem, ale przynajmniej inwestuje – i to w dużej mierze w amerykański sprzęt, wyzbywszy się własnych ambicji, np. w lotnictwie. Francja jeszcze produkuje i własne samoloty, i okręty, a nawet stara się przypodobać Ameryce poprzez podnoszenie budżetu wojskowego, ale chyba poza prezydentem Macronem nie ma większych złudzeń. W Europie w relacji do USA znowu widać podział na starą i nową Unię.
Bo przecież „Poland is great”, jak niedawno powiedział sam Donald Trump, chwaląc polskie wydatki obronne. Ponieważ zrobił to w obecności kanclerz Angeli Merkel, w dwójnasób podniósł Polskę z kolan. Prasę zalewają doniesienia o całkowitej niezdolności Bundeswehry do działania, Schadenfreude buzuje. Trump jest niczym Patton, Niemcy są na kolanach, Polska wywyższona. Tylko patrzeć, jak dostanie należną – a zabraną przez Sowietów – strefę okupacyjną. Obudźmy się z tego snu, zanim będzie za późno.
Niemcy kluczowe dla Polski
Cieszyć się bowiem nie ma z czego. Narastający chłód między Berlinem a Waszyngtonem sprawia, że w transatlantyckiej układance możemy stać się wyspą. Bliski Ameryce Londyn i tak odpływa od Unii Europejskiej, poza tym od zawsze był poza kontynentem. Zabiegająca o dobre układy z Ameryką Francja ma własne interesy w Afryce i na Bliskim Wschodzie, których sama nie jest w stanie skutecznie bronić. Jeśli z NATO-wskiej mapy wypadną Niemcy, będziemy w poważnym kłopocie, a mapa zawsze jest dla wojskowych podstawą planowania.
Rzut oka wskazuje, że kierunek Zachód–Wschód jest dla nas w obecnej sytuacji dużo ważniejszy niż promowany przez polskie władze kierunek Północ–Południe. Jeśli na serio myślimy o zagrożeniu militarnym ze Wschodu, powinno nam zależeć na jak najlepszych relacjach wojskowych i politycznych z silnymi krajami położonymi na tradycyjnej transatlantyckiej osi wsparcia: z Wielką Brytanią, Francją i Niemcami.
Po drodze, rzecz jasna, w odniesieniu do portów są też Belgia i Holandia. Ale to Niemcy są najbliższym Polsce krajem bezpośrednio otwartym na Atlantyk i oddalonym wystarczająco od Rosji, by nie być narażonym na pierwsze uderzenie. To w Niemczech stałe bazy mają Amerykanie, obecnie – zgoda – niezbyt licznie obecni, zwłaszcza jeśli chodzi o siły lądowe. Ale to w Niemczech znajduje się największe amerykańskie lotnisko w Europie, mające połączenie lądowe z Polską – Ramstein. To w Niemczech znajdują się porty – jak Bremerhaven – zdolne przyjmować amerykańskie statki ro-ro, w których może dotrzeć do Europy niejedna pancerna brygada.
To na niemieckich poligonach Hohenfels i Grafenwoehr ćwiczą amerykańskie jednostki, nie tylko na stałe stacjonujące w Europie, ale i te przybyłe w ramach rotacji do Polski. To Niemcy, wraz z Danią, Norwegią i nienależącą do NATO Szwecją, są w stanie kontrolować przejście na Bałtyk z Atlantyku. To w Niemczech jest najbliżej Polski położony skład amerykańskiej broni nuklearnej na wypadek wojny. Dlatego, choć nie tylko dlatego, relacje Niemiec z Ameryką powinny być oczkiem w głowie polskiej polityki bezpieczeństwa.
Francuski partner
Podobnie jest z Francją – to militarnie najsilniejszy kraj Europy, z największą armią oraz pełną i niezależną od USA triadą nuklearną. Kraj mający historycznie, po Niemczech, największe doświadczenia operacji wojennych w Europie i utrzymujący relatywnie duże siły lądowe. Kraj będący obecnie pierwszym partnerem wojskowym USA, nie tylko w obszarach własnych interesów.
A jednak to jednocześnie kraj, który steruje europejskie ambicje wojskowe raczej poza nasz wschodnioeuropejski obszar i który buduje poza NATO i poza Unią coś na kształt trzeciej armii, europejskich sił interwencyjnych. Być może w świadomości, że ani w podzielonej Unii, ani w ramach podzielonego NATO, ani tym bardziej samodzielnie nie będzie w stanie w pełni realizować własnych interesów.
O ile Niemcy w ich obecnej sytuacji wojskowej należy głównie postrzegać jako korytarz dostępowy dla przerzutu sił z zachodu na wschód, o tyle Francja wciąż sama reprezentuje znaczący potencjał, którego dryf poza struktury transatlantyckie powinien być postrzegany z najwyższym niepokojem, a w miarę możliwości – powstrzymany.
Jednak my pewnych oczywistych oczywistości wolimy nie dostrzegać, mało tego – tak jest nam wygodniej. Wszak to my uczyliśmy Francuzów jeść widelcem, a Niemcy niech lepiej skorzystają z okazji, by milczeć, a najpierw niech wypłacą nam reparacje. Zachodnia Europa to w dominującej obecnie narracji politycznej niemal nasz wróg, w każdym razie na pewno nie przyjaciel. Czai się tam antypolonizm, permisywizm, być może nawet liberalizm, czyli samo zło.
Oś Zachód–Wschód, kluczową dla naszego bezpieczeństwa, zastępuje w tej narracji oś Północ–Południe, z kluczowymi partnerami takimi jak Węgry czy Rumunia. Bo przecież to bukareszteńska dziewiątka miała wywalczyć amerykańską obecność wojskową w regionie, Trójmorze położy kres energetycznej dominacji Rosji, a bardziej konserwatywnie nastawione kraje Wschodu Unii zahamują wraże knowania liberalnej Brukseli. Tyle że o ile pod względem politycznym taka narracja ma jakąś nośność, pod względem wojskowym nie ma żadnego sensu, a jest wręcz receptą na katastrofę.
Sojusznicy bez armat
Oś Północ–Południe, z Polską w jej centrum, nie ma żadnej istotnej siły wojskowej i żadnych sposobów, by taką siłę przyjąć od sojuszników. Państwa bałtyckie – Estonię, Łotwę i Litwę – łączy z kontynentalnym trzonem NATO jedynie 90-kilometrowej szerokości przesmyk suwalski. Od południa jest on jeszcze jako tako chroniony przez silne zgrupowanie NATO i polską 16. dywizję, ale od północy skazany na zamknięcie przez Rosjan, jeśli rzucą na raz do walki siły z Kaliningradu, Białorusi i Rosji. Wyspa bałtycka NATO zostanie wtedy odcięta, o ile w porę przez Polskę i Bałtyk nie dotrą znaczne posiłki z Zachodu.
Przez Karpaty z południa żadne wsparcie dojść nie ma szans. Po pierwsze, dlatego że kraje na południe od Polski nie reprezentują wystarczającej siły militarnej, a już na pewno nie zdolnej do działania 1000 km od baz w trybie alarmowym. Po drugie, ze względu na fakt, że tam skłonność do aktywnego przeciwstawienia się Rosji jest dużo mniejsza.
Poza Polską jedynie Rumunia manifestuje podobne co my przekonania, ale jest od przesmyku suwalskiego odgrodzona górami, Ukrainą, Węgrami i Słowacją. Poza tym ma do pilnowania Naddniestrze, Morze Czarne i Krym – dość własnych zmartwień w razie konfliktu. Węgry to od lat najlepsi przyjaciele Putina w Europie, nie tylko z powodu strategicznej atomowej inwestycji w elektrownię Paks.
Dalej na południe raczej w ogóle nie ma co patrzeć – choć i Bułgaria i Grecja są w NATO, to wysłania wojsk przeciw Rosji, realnie patrząc, się nie podejmą. Chorwacja i Słowacja wojskowo się raczej nie liczą, Czechy nie uznają się za kraj wschodniej flanki i sporu z Rosją nie szukają, mimo że dostrzegają i opisują jej agresywne zachowania.
Skoro nie południe, to może północ? Na pewno szukanie jak najściślejszych więzów wojskowych ze Szwecją i Finlandią ma głęboki sens, pomoże bowiem w razie czego w opanowaniu Bałtyku. Ale kraje te nie mają zdolności ekspedycyjnych nawet poza to nasze, północnoeuropejskie jezioro. Pomóc mogą Estonii, ale nie Polsce. Innymi słowy, tak jak z południa z północy wsparcie nie nadejdzie, może nadejść wyłącznie z zachodu.
Turcja, chory człowiek NATO
Ale na południe warto spojrzeć jeszcze dalej. Turcja od dłuższego czasu uchodzi za „chorego człowieka NATO”, państwo tylko teoretycznie obecne w sojuszu, niepodzielające jego wartości, chwilami pozwalające sobie na akty wręcz wrogie. Oczywiście, Ankary nikt z NATO nie wyrzuci, ale już Erdogana chętnie by się pozbyto. Nie bez powodu oskarżany o dyktatorskie zapędy przywódca Turcji manifestuje niezależność na granicy samowoli. I trzeba otwarcie przyznać, że części europejskich sojuszników bardzo się to podoba.
Dlatego właśnie prof. Kupchan bez wahania wrzuca Turcję, Węgry i Polskę do jednej kategorii – krajów, gdzie upadek liberalnej demokracji już się zaczął, postępuje albo nadchodzi. W kontekście sojuszniczym to nie jest bez znaczenia, jak chcieliby zwolennicy nieliberalnego podejścia. Nie chodzi bowiem o to, czy ktoś jest z prawicy czy lewicy, czy jeździ na rowerze lub czy je mięso. Chodzi o to, czy w odbiorze reszty sojuszników podziela czy nie te wartości, na których sojusz został zbudowany. Jeśli pod adresem tego czy innego członka NATO padają pytania, wątpliwości lub zarzuty, sojusznicza solidarność może ucierpieć.
A przypomnijmy, że art. 5 Traktatu waszyngtońskiego nie opiera się na automatyzmie maksymy „jeden za wszystkich – wszyscy za jednego”, a na każdorazowej decyzji politycznej, w dodatku jednomyślnej. Rzecz jasna, sytuacja jednoznacznie stwierdzonej, gorącej wojny z wybuchami pocisków i płonącymi miastami odsunie na bok wiele wątpliwości, ale czy zanim do tego dojdzie (a oby nie doszło), nie jest nam potrzebna jedność i solidarność na niższym poziomie dramatyzmu, bardziej przydatnym w budowaniu sojuszniczej odporności i siły w czasie pokoju?
To spójrzmy tylko, gdzie są Węgrzy na wschodniej flance NATO i czy Turcja wysłała tam choć jednego żołnierza z bronią? Okazuje się, że Węgry dopiero w zeszłym roku wysłały pierwszy kontyngent lotniczy na Litwę, a Turcja nie uczestniczy wcale w działaniach tzw. wzmocnionej wysuniętej obecności na wschodniej flance sojuszu, mimo że sama doświadczyła sojuszniczej solidarności, gdy kilka lat temu zwróciła się o misję patriotów na granicy z Syrią.
W dodatku Turcja chce kupić od Rosji broń. Nie byle jaką, bo system obrony powietrznej S-400. Istnieją obawy, że jeśli podłączy go do będącego częścią NATO własnego systemu wymiany danych o sytuacji powietrznej, Rosjanie mogą uzyskać wgląd w tajne sojusznicze dane. NATO może co najwyżej wyrażać zaniepokojenie, i to robi. Ale nacisnąć mogą Amerykanie.
Komisja sił zbrojnych Izby Reprezentantów właśnie zapisała w poprawce do budżetu obowiązek przedstawienia przez Pentagon analizy, w jakim zakresie rosyjskie systemy zagrożą sojuszniczym samolotom, śmigłowcom i rakietom. Chodzi o supernowoczesne myśliwce F-35, F-16, Patrioty, śmigłowce Chinook, Cobra i Black Hawk. Kongres apeluje też, by w porę przedstawić Turkom alternatywę dla zakupu od Rosji, by nie szli tą drogą. Jeśli pójdą, wzajemne zaufanie między Turcją a NATO spadnie o stopień niżej. Jeśli poniżej obecnego poziomu jest jeszcze jakiś.
Sami Amerykanie nas nie obronią
No tak, powie ktoś, ale nas przecież obronią Amerykanie. Na razie jednak to Amerykanie zabiegają, by Europejczycy byli w stanie wystawić na ewentualność wybuchu wojny 30 batalionów piechoty, 30 eskadr lotnictwa, 30 okrętów wojennych – i by te siły były w stanie zareagować w 30 dni.
To plan minimum, bo jest jasne, że w razie dużej wojny z Rosją trzeba będzie zmobilizować miliony. Nawet jeśli do Polski trafi w końcu wyczekiwana amerykańska dywizja, sama nie wystarczy, by wygrać wojnę. Takiego scenariusza nikt na poważnie nie bierze pod uwagę, ale na poważnie myśli się o poziomie gotowości sił teoretycznie dostępnych, żeby potencjalnemu przeciwnikowi nigdy do głowy nie przyszło sprawdzenie swego szczęścia.
Tymczasem, jak wskazują cytowane przez wiarygodną zachodnią prasę źródła, tych europejskich batalionów jest teraz dosłownie kilka. Innymi słowy, Putin mógłby zmieść cztery bataliony NATO w krajach bałtyckich i pewnie wyrządzić sporo szkód w Polsce w zasadzie bezkarnie. I to w cztery lata po alarmie, jakim dla całej Europy i USA była rosyjska inwazja na Krym i wschód Ukrainy. Owszem, na wschodnią flankę wysłano pilnie jakieś siły. Ale znacznego wzmocnienia trzonu sił własnych w Europie nie widać. Mało tego, z tym, co wysłano, też jest kiepsko.
Bo NATO nie wymagało do tej pory jednolitego schematu połączenia sił wielonarodowych z krajowymi. W efekcie inaczej jest w Estonii, gdzie główny komponent NATO dostarcza Wielka Brytania, inaczej na Łotwie, gdzie rządzi Kanada, inaczej na Litwie, gdzie prym wiodą Niemcy. Inaczej i w Polsce mającej do dyspozycji siły z USA, Wielkiej Brytanii, Rumunii i Chorwacji.
Spory toczą się m.in. o wspomniany 2-procentowy limit wydatków na obronność, którego oprócz Niemiec, Włoch i Hiszpanii nie przestrzegają prawie wszyscy europejscy sojusznicy. W tym roku nawet Polska, ze względu na wysoki wzrost gospodarczy.
Czy jest alternatywa?
Część krajów wcześniej zdeklarowanych jako atlantyści zaczyna szukać alternatyw. Estonia ogłosiła skromny, 50-osobowy, ale trwały udział we francuskiej operacji Barkhane w afrykańskim Sahelu. Estończycy uchodzili za bezkrytycznie oddanych Ameryce i jej wizji bezpieczeństwa, mieli i mają nadal doskonałe kontakty w Waszyngtonie. A mimo to dostrzegli sens zacieśnienia kontaktów wojskowych z Francją, która ze swej strony pod sztandarem NATO utrzymuje w Estonii 300-osobowy kontyngent.
Można uznać, że to po prostu wyraz sojuszniczej solidarności niewielkiego kraju, można też odczytać ten ruch jako budowanie europejskiego filaru własnego bezpieczeństwa. Polska po dymisji ministra obrony Antoniego Macierewicza zmieniła nieufne podejście do europejskich projektów obronnych PESCO i teraz deklaruje przystąpienie do sześciu kolejnych, poza wcześniejszymi dwoma. Z drugiej strony, silnie obecne w ramach europejskich inicjatyw Szwecja i Finlandia podpisały trójstronne porozumienie o współpracy obronnej z USA. Każdy szuka dodatkowego wsparcia na swój sposób.
Polska za bardzo nie ma manewru. Zakleszczona między prowadzącymi coraz bardziej własną politykę Niemcami a krajami potencjalnie wrogimi, będąca jednocześnie najważniejszym dla Amerykanów korytarzem dostępu do państw bałtyckich i pierwszą linią frontu, musi wierzyć w trwałość więzi transatlantyckich. Na ile jest w stanie, powinna o nie zabiegać i podtrzymywać. A jednocześnie nie rezygnować z zachodniej Europy, choćby z tego względu, że zmiany w amerykańskiej polityce – i europejskiej wobec niej niechęci – nie muszą być trwalsze od obecnej prezydentury.
Na dłuższą metę jednak priorytetem jest rozbudowa własnych zdolności obronnych. Nie po to, by stać się niezależną od sojuszników wyspą, ale by dać im czas na przezwyciężenie trudności w razie potrzeby skorzystania z pomocy. A ponieważ realnie taka pomoc może przyjść jedynie z Zachodu, inwestowanie w oś Północ–Południe przy jednoczesnym ochładzaniu stosunków z Europą Zachodnią jest ślepą uliczką. Tak realizowana polityka zagraniczna, choć karmi część mitów o niezależności, przeczy interesom bezpieczeństwa.