Saw Tarpoe właśnie rozpoczął szkolne wakacje, czyli najnudniejszą część roku.
Pierwszy wolny dzień powitał mszą o świcie, zanim zwrotnikowe słońce nad zachodnią Tajlandią rozgrzało powietrze do prawie 40 stopni. Południe spędził we względnym chłodzie pokoju w internacie. W ciągu roku dzieli dormitorium z kilkoma innymi uczniami, ale teraz jest tu sam, więc korzysta, ile wlezie. Potem zagrał z kumplami, uchodźcami z sąsiedniego obozu Mae La, w chinlone, rodzaj siatkonogi, piłką z bambusowej trzciny. Przyszedł wieczór, jego ulubiona pora dnia, mimo szalejących malarycznych komarów. Słońce jeszcze nie w pełni zaszło nad Mjanmą, ojczyzną Tarpoe, a ostatnie promienie roztoczyły nad internatem szkoły Kawthoolei surrealistyczną różową poświatę.
Tarpoe usiadł na tarasie i wyciągnął pożyczone mu przez kolegę ukulele, przechowywane z troską godną stradivariusa, z metką wciąż przyczepioną do gryfu. Na własne, za 1200 tajskich bahtów (ok. 140 zł), go nie stać. Nucąc kareńskie ballady, spojrzał na pusty internat i w kierunku schowanego za górą własnego kraju. Zastanowił się, czy woli nudę samotnych wakacji w obozie, czy ryzyko śmierci w domu. I, jak co roku od dziewięciu lat, uznał, że w takiej sytuacji nic-się-niedzianie jest zdecydowanie lepsze.
Przez najbliższe trzy miesiące każdy jego dzień będzie wyglądał tak samo. Jako jeden z dwóch uczniów nie opuści internatu i nie pojedzie do rodzinnej wioski w Mjanmie. Drugim, który zostanie w Kawthoolei, jest jego młodszy brat. Zresztą, nawet nie mają do kogo wracać. Spośród ich dziesięciorga rodzeństwa żyje tylko jeszcze jeden brat, starszy, który jest żołnierzem w Kareńskiej Armii Wyzwolenia Narodowego w Mjanmie. Rodziców oraz pozostałych braci i siostry zabili albo żołnierze birmańskiej armii Tatmadaw, albo gruźlica.