Trump musiał być lepszy od Obamy, także w tym przypadku. W sobotni ranek nakazał więc karne zbombardowanie Syrii w reakcji na kolejne użycie przez reżim Baszara Asada broni chemicznej. Chodzi o atak z 7 kwietnia na Dumę, kontrolowane przez rebeliantów miasto na wschód od Damaszku, w którym zginęło co najmniej 70 osób. W 2013 r. Obama ostrzegał Asada, że każde użycie takiej broni (bezprawne, również w świetle konwencji podpisanych przez Syrię), pociągnie za sobą amerykańską odpowiedź. Nie pociągnęło. Ale przyszedł Trump i „dało się”, jak skomentował weekendowy atak nowy doradca ds. bezpieczeństwa narodowego John Bolton.
Kara była precyzyjna i – biorąc pod uwagę ograniczone straty w ludziach po stronie syryjskiej oraz brak reakcji rosyjskich jednostek obecnych w tym kraju – uzgodniona ze wszystkimi zainteresowanymi. Amerykanie, wsparci przez Francję i Wielką Brytanię, wystrzelili w krótkim czasie 105 pocisków samosterujących. Ich cele były trzy: laboratorium chemiczne na obrzeżach Damaszku, skład broni chemicznej koło Homs oraz pobliski bunkier dowodzenia. Zaraz potem Biały Dom ostrzegł, że amerykańska broń „jest wymierzona i załadowana” na wypadek przyszłych zdarzeń.
Zdania co do sensu sobotniego ataku są podzielone. Wielu ekspertów uważa, że kolejne przyzwolenie (przez brak reakcji) na użycie broni chemicznej mogłoby zachęcić innych przywódców do naśladownictwa. Odwet miał być symboliczny – nie chodziło o obalenie Asada, ale o obronę zasad. Z drugiej strony, szczególnie od Syryjczyków, słychać oskarżenia o hipokryzję. Wskazują oni, że ofiary 34 dotychczasowych ataków chemicznych to mniej niż jeden procent z pół miliona ludzi zabitych już w tym konflikcie. Znacznie więcej zginęło od wybuchów tzw. bomb beczkowych czy ostrzału artyleryjskiego, na co Zachód nie reagował.