Grad tomahawków i precyzyjnych bomb lotniczych wśród zielonej poświaty noktowizorów to obrazek, jaki znamy z Bagdadu. Operacja „szok i przerażenie” w Damaszku może być jednak trudniejsza, a nawet niemożliwa – przez Rosjan.
Jeśli wierzyć słowom prezydenta Donalda Trumpa, to właśnie teraz – 24 do 48 godzin po naradzie z wojskowymi i doradcami do spraw bezpieczeństwa – powinna zapadać w Białym Domu decyzja, jak i kiedy przeprowadzić odwet za nowy atak chemiczny w Syrii, za który odpowiedzialnością Ameryka i cały Zachód obarczają reżim Baszara Asada. USA przyzwyczaiły nas do brania na siebie roli sumienia świata i wymierzania sprawiedliwości przy użyciu siły. Teraz jednak w fotelu prezydenta jest człowiek, który wzbraniał się, jak mógł, przed byciem światowym policjantem, a dyktatora w Damaszku chroni nie kto inny jak Władimir Władimirowicz Putin. Wojskowa i polityczna układanka jest więc dużo bardziej skomplikowana, a skutki ewentualnego uderzenia potencjalnie dużo poważniejsze.
Jakie są opcje w Syrii?
Siły zbrojne USA w takich przypadkach działają dość standardowo. Kiedy inwazja lądowa nie wchodzi w grę, na wybrane cele przeciwnika, którego trzeba ukarać, spada z odpowiedniego dystansu grad pocisków samosterujących wystrzeliwanych najczęściej z morza, a po eliminacji zagrożenia dla samolotów one dokonują reszty zniszczenia przy użyciu precyzyjnych bomb i pocisków kierowanych.
Oczywiście druga faza operacji zależy od decyzji politycznej. Czasem – jak to było niemal dokładnie rok temu, gdy Trump rozkazał odpalić pociski w reakcji na poprzedni duży atak chemiczny – głównodowodzący ogranicza się do wymierzenia wyłącznie pierwszego ciosu. Wojsko ma za zadanie dostarczyć narzędzia i zadbać o jak największe bezpieczeństwo operacji dla sił własnych oraz dla cywilów mających nieszczęście mieszkać w pobliżu atakowanych celów. Kłopot w tym, że tym razem Amerykanie nie mogą być pewni panowania militarnego na obszarze prowadzonych działań.
Mało sił na morzu
USA nie mają obecnie w rejonie Syrii żadnego lotniskowca, czyli nie dysponują skupioną wokół niego morską grupą uderzeniową. Najbliższa jednostka tego typu jest w południowej Azji, większość stoi w macierzystych portach. Na Morzu Śródziemnym powinny być do dyspozycji cztery niszczyciele rakietowe, z których każdy jest w stanie wystrzelić kilkadziesiąt pocisków Tomahawk. Ale jeśli wziąć pod uwagę, że w zeszłorocznym bombardowaniu lotniska w Syrii wzięły udział dwa takie okręty, które odpaliły w sumie 59 skrzydlatych rakiet, staje się jasne, że do poważniejszego zaszkodzenia Asadowi potrzeba ich znacznie więcej.
Ściągnięcie wystarczającej liczby okrętów, by zasypać Damaszek pociskami, zabiera dużo czasu, sojusznicy też nie mają za dużo dostępnych w rejonie uderzeniowych sił morskich. Jeśli reakcja ma być szybka, ciężar akcji musi wziąć na siebie lotnictwo.
Rosjanie kontrolują powietrze
Problem w tym, że wspierający Asada Rosjanie sprowadzili do Syrii systemy obrony powietrznej dalekiego zasięgu. Przy ich użyciu nie tylko są w stanie aktywnie się bronić, ale przede wszystkim kontrolować przestrzeń powietrzną i dostarczać dane syryjskiej obronie przeciwlotniczej oraz myśliwcom. Część tych sił Asada została zniszczona w izraelskiej operacji kilka tygodni temu, ale nikt nie może być całkiem pewny, czy syryjscy lotnicy i rakietowcy nie są zdolni do walki z Amerykanami.
Nie ma też gwarancji, jak zachowają się Rosjanie, gdy bomby zaczną spadać na ich najwierniejszego sojusznika na Bliskim Wschodzie, za którego już od trzech lat przelewają krew. Rosyjskie siły ekspedycyjne mogą zrobić użytek nie tylko ze swoich radarów, ale i rakiet – a wtedy operacja odwetowa przeciw Syrii zmieni się w bezpośrednie starcie USA – Rosja.
Dla wywalczenia panowania w powietrzu Amerykanie musieliby rzucić do walki swoje najnowocześniejsze samoloty stealth i zacząć od wyeliminowania rosyjskich pozycji. Nawet gdyby jakimś cudem Rosja zachowała neutralność, bombardowania z powietrza musiałyby trwać wiele tygodni, by wyrządzić poważniejsze szkody wojskom reżimowym, przy wysokim ryzyku strat cywilnych, których rosyjska propaganda nie omieszkałaby wykorzystać przeciwko USA.
Czytaj także: Po co Rosja wysyła do Syrii swoje nowoczesne samoloty?
Czy powstanie wielka koalicja?
Aby przeprowadzić skuteczny odwet na Asadzie, Ameryce potrzebne jest wsparcie sojuszników, nie tylko wojskowe, ale i polityczne. Dla prezydenta Trumpa oznacza to wejście na odrzucaną wcześniej ścieżkę międzynarodowych porozumień. Wielka Brytania i Francja już zadeklarowały pomoc w ukaraniu syryjskiego dyktatora, ale do dłuższej kampanii nalotów niezbędni mogą być też sojusznicy z Bliskiego Wschodu – Izrael czy Arabia Saudyjska. Oba te kraje mają w syryjskiej wojnie interesy, głównie skierowane przeciw Iranowi. Czy jednak będą chciały angażować się w konflikt, po którego przeciwnej stronie ostatecznie stanie Rosja?
Jeszcze większe wątpliwości dotyczą postawy Turcji, której lotniska mogą być niezbędne w kampanii bombardowań, a która lawiruje względem Moskwy: od zestrzelenia rosyjskiego samolotu po reset między Erdoğanem a Putinem.
Choć raczej nie ma szans na rezolucję Rady Bezpieczeństwa sankcjonującą użycie siły, bo zawetuje ją Rosja, ważne będzie zachowanie Chin. Czy licząc na załagodzenie sporów handlowych, Pekin wydałby milczącą zgodę na atak?
Syryjska układanka ma jeszcze wielu innych graczy, ale najważniejsze jest to, że odwet zbrojny USA przeciw reżimowi Asada zmieni zasady tej gry. USA do tej pory wspierały i zbroiły opozycję, ale bezpośrednio nie angażowały się w walkę z reżimem, koncentrując się na wojnie z ISIS. Ataki na rząd w Damaszku były formalnym otwarciem nowego frontu o trudnych do przewidzenia skutkach.
Czy Trump obali Asada?
Ostatecznym celem nowej wojny musiałoby być usunięcie syryjskiego dyktatora, czyli zaprzeczenie deklaracjom Donalda Trumpa, który zarzekał się, że nie będzie zmierzał do obalania rządów. Oczywiście deklaracje to jedno, a praktyka drugie, jednak likwidacja jakiejś władzy rodzi odpowiedzialność za utworzenie następnej, a tego obecny prezydent USA wcześniej nie sygnalizował. Wręcz przeciwnie, mówił, że Asad walczy z ekstremistami z ISIS. Czy to, że nazwał go teraz zwierzęciem, oznacza, iż zmienił zdanie?
Perspektywa nowej interwencji na Bliskim Wschodzie już oburza część radykalnej prawicy w USA, czyli trzon elektoratu Trumpa. Z drugiej strony wojna przedstawiona jako operacja w słusznej sprawie mogłaby pomóc wizerunkowo krytykowanemu niemal zewsząd prezydentowi. Odwróciłaby uwagę od śledztwa w sprawie zmowy z Kremlem – a nawet zaprzeczyła jakiejkolwiek zmowie, skoro uderzałaby w interesy Rosji. Ociepliłaby też odbiór Trumpa na świecie, bo przecież wystąpiłby w obronie zagazowywanych dzieci.
Tylko czy w obliczu opisanych trudności Donald Trump się na to zdecyduje? Mówił kiedyś, że chce być nieprzewidywalny dla partnerów i rywali na świecie. To oznacza również, że groźby użycia siły w jednej chwili może zamienić na ofertę spotkania na szczycie.