Drobne ustępstwa w sporze o praworządność, które PiS zaproponował w marcu, nie mogły przekonać Komisji Europejskiej, że polskie sprawy już zaczynają zmierzać w lepszym kierunku. Pomimo to Bruksela jest gotowa do nowej negocjacyjnej gry z Warszawą. Ta do niedawna odmawiała Komisji prawa do „mieszania się” w polskie sądy. A premier Mateusz Morawiecki „w duchu dialogu” tylko przekonywał, zwłaszcza w swej białej księdze, do szlachetnych pobudek PiS i rychłych pożytków ze zmian w sądownictwie. Teraz Polska robi maleńki kroczek wstecz – w sporej części pozorowany, ale otwarcie deklaruje, że w odpowiedzi na zastrzeżenia Brukseli. Tym samym przestaje demonizować Komisję, w tym jej wiceszefa Fransa Timmermansa. I stąd jego poniedziałkowa wizyta w Warszawie.
Nie jest to przełom i potwierdzenie, że „Bruksela przyjmuje argumenty Warszawy”, że się bezradnie wycofuje pod naciskiem niektórych stolic i że już „nie ma zamiaru umierać za Warszawę”. Fakt, UE nie ma twardych narzędzi do pilnowania praworządności w krajach członkowskich. Do nałożenia sankcji trzeba jednomyślności, a nawet gdyby nie było obietnicy weta ze strony Viktora Orbána, to – przynajmniej obecnie – takiej sankcyjnej eskalacji nie chciałoby także sporo innych krajów Unii. W rezultacie Brukseli pozostają tylko próby zawstydzania bądź groźba napiętnowania Polski przez unijnych ministrów w Radzie UE deklaracją o „wyraźnym ryzyku poważnego naruszenia praworządności przez Rzeczpospolitą Polską” w ramach prewencyjnej części dyscyplinującego artykułu 7. Traktatu o UE. Powiązanie unijnych funduszy z praworządnością może wejść w życie dopiero od 2021 r.
Timmermans musi się zatem nieźle głowić, jak podtrzymać presję na Polskę (i strzec wiarygodności Komisji jako „strażniczki traktatów”), a zarazem uniknąć zbyt szybkiego zużycia swego słabego arsenału.