Niezdementowana do tej pory rzekoma sugestia Wesa Mitchella, że oburzeni kongresmeni mogliby obciąć fundusze na współpracę wojskową z Polską, jest najpoważniejszym ryzykiem związanym z międzynarodową awanturą wokół ustawy o IPN. Ironią historii jest jednak to, że wskutek geopolitycznych napięć naszym ubezpieczeniem pozostaje agresywna polityka Rosji i odpowiedzialność sojusznicza USA. Nie tylko wobec Polski, ale przede wszystkim wobec krajów bałtyckich. Kongres nie obetnie więc funduszy na obecność wojsk USA na wschodniej flance NATO. Ale w przypadku niezażegnania sporu z Polską do czasu uchwalenia budżetu obronnego na przyszły rok możliwe są mniej drastyczne posunięcia, które pozwolą odczuć niezadowolenie kluczowego sojusznika.
Jak zareagują USA?
Najłatwiej będzie ograniczyć kontakty oficjalne. Jeśli nieformalnie wprowadzono zakaz spotkań na najwyższym szczeblu między politykami, to tym bardziej można sobie wyobrazić takie same wytyczne dla wojskowych. Co nie musi wcale oznaczać całkowitego zerwania kontaktów. Generałowie będą spotykać się z generałami, a szerokim łukiem omijać przedstawicieli MON czy tym bardziej premiera i prezydenta.
Zresztą kto wie, czy pewne ograniczenie kontaktów już nie ma miejsca. Po przejęciu dowodzenia w styczniu w Polsce dwukrotnie gościł nowy dowódca US Army Europe gen. broni Chris Cavoli. Odwiedzał jednak głównie wojskowych – swoich żołnierzy w Orzyszu w składzie wielonarodowej grupy bojowej NATO, brygadę pancerną z USA w Żaganiu i dywizyjne stanowisko dowodzenia w Poznaniu. Za każdym razem spotykał się też z polskimi dowódcami miejscowych jednostek, ale jeśli chodzi o rozmowy z przedstawicielami rządu, odbył tylko spotkanie z wiceministrem obrony Tomaszem Szatkowskim. Informacje o tym fakcie nie były nagłaśniane ani przez stronę polską ani amerykańską – MON podało je dopiero w reakcji na ten artykuł.
Gen. Cavoli jest rzecz jasna nowy na stanowisku i chce się skupić na operacji odstraszania i obrony wschodniej flanki NATO. Jest dużo mniej „polityczny” niż jego poprzednik gen. Frederick „Ben” Hodges. Ale czy nowego dowódcy najważniejszego dla nas komponentu sił zbrojnych USA polskie władze nie chciałyby powitać i z nim się pokazać w telewizji? Nawet jeśliby chciały, na razie gen. Cavoli nie dał im takiej okazji. I ponieważ odwiedził już w Polsce tych, których miał odwiedzić, kolejnej okazji może szybko nie być. Należy podkreślić, że brak spotkań z czołowymi politykami w najmniejszym stopniu nie szkodzi samej współpracy wojskowej, choć utrudnia Amerykanom prowadzenie wojskowej dyplomacji, niezwykle istotnej w obecnym konfrontacyjnym klimacie, jaki panuje między NATO a Rosją. Ale tego, czego nie da się w tym obszarze zrobić w Polsce, to można przecież zrobić w Rumunii czy krajach bałtyckich.
Ćwiczenia wojskowe w Polsce
Dużo trudniej byłoby bez ćwiczeń w Polsce. Na skali potencjalnych retorsji ograniczenie manewrów z udziałem wojsk amerykańskich to drugi szczebel, i tu Kongres mógłby zadziałać, gdyby rzeczywiście chciał przenieść spór na obszar militarny. Można sobie wyobrazić, że w ustawie o finansowaniu sił zbrojnych – corocznie uchwalanej w Kongresie między czerwcem a wrześniem (nowy rok budżetowy zaczyna się w USA w październiku) – znalazłby się zapis wyłączający lub ograniczający skalę wspólnych ćwiczeń w Polsce do czasu pozytywnego z punktu widzenia USA załatwienia sprawy ustawy o IPN.
Taki zapis musiałby być jednak niezwykle ograniczony, by nie zaszkodzić interesom NATO i USA. Nie mógłby raczej ingerować w działalność stacjonującej w Polsce wielonarodowej grupy bojowej Sojuszu, której Amerykanie dostarczają trzon sił. Ich batalion jest wręcz podporządkowany polskiej brygadzie zmechanizowanej, nie ma więc możliwości wyłączenia go ze wspólnych ćwiczeń bez naruszania struktury całej grupy bojowej. I, co za tym idzie, sojuszniczych zobowiązań USA.
Tak samo, z wojskowego punktu widzenia, nie ma sensu ograniczanie zakresu aktywności rotacyjnej brygady pancernej stacjonującej w Żaganiu i kilku innych garnizonach zachodniej Polski. Chroni ona tak samo wschodnią flankę NATO co interesy USA w Europie, a robi to właśnie poprzez ćwiczenia. Amerykańska operacja Atlantic Resolve, w ramach której wysłano czołgi do Europy, nie jest bowiem misją stricte bojową, a serią zaplanowanych manewrów z sojusznikami. Ich ograniczenie zaprzeczałoby celowi misji.
W skrajnym wypadku można sobie wyobrazić, że brygada będzie więcej ćwiczyć na niemieckich poligonach, co zresztą od początku robi, lecz o jej całkowitym wycofaniu lub przeniesieniu nie ma mowy.
Najgroźniejsze skutki niezażegnania sporu między Polską i USA
Jeśli jednak spór z Polską pozostanie niezażegnany, USA mogą położyć na szali swój udział w największych polskich ćwiczeniach Anakonda. Pamiętamy wszyscy ich poprzednią edycję z 2016 roku, kiedy pod Toruniem wprost z USA desantowali się amerykańscy spadochroniarze, a sojusznicy w ekspresowym tempie budowali pływające mosty na największych polskich rzekach. To był pokaz siły całego NATO w reakcji na rosyjską agresję u granic Sojuszu i miał miejsce przed zatwierdzeniem na szczycie w Warszawie wysłania na wschodnią flankę wielonarodowych batalionów i zanim do Europy trafiły na nowo amerykańskie czołgi.
Anakonda 2018 ma się odbyć późną jesienią i do tej pory ani strona polska, ani amerykańska nie ogłosiła skali zaangażowania sojuszników, w tym wojsk z USA. Jeśli atmosfera między Warszawą i Waszyngtonem nadal była zła lub jeszcze się pogorszyła, Amerykanie mogą znacznie obniżyć skalę swojej obecności na ćwiczeniu. W 2016 roku było ich aż 14 tysięcy. W tym roku żadne liczby nie padły i być może będą one argumentem w politycznej grze.
Jednak nie należy też sądzić, że Amerykanie wycofają się z Anakondy zupełnie. Po zeszłorocznym ćwiczeniu Zapad, niezwykle agresywnym z rosyjskiej strony, należy oczekiwać sojuszniczej odpowiedzi również w Polsce. Anakonda nie jest ćwiczeniem NATO, a jedynie narodowym z udziałem wojsk sojuszniczych, i ten udział jakiś będzie na pewno. Skala zaangażowania może jednak zależeć od klimatu politycznego. To, czego w ramach ćwiczeń nie da się zrealizować w Polsce, częściowo można przenieść do Niemiec, Rumunii czy krajów bałtyckich.
Będą cięcia inwestycji wojskowych w Polsce?
Są jednak rzeczy, których przenieść się nie da. Budowane w Polsce instalacje wojskowe – takie jak baza obrony antyrakietowej w Redzikowie czy skład uzbrojenia dla brygady pancernej w Powidzu – są kluczowe dla NATO i obecności wojskowej USA w regionie. Wstrzymanie czy spowolnienie ich realizacji byłoby ogromnym ciosem, bronią iście atomową, gdyby Kongres zdecydował się jej użyć.
Z drugiej jednak strony taka decyzja uderzyłaby w przyszłe zdolności wojskowe całego Sojuszu, a także w sferę interesów wojskowych USA w regionie. Najbardziej zaś ucieszyłby się Kreml, od lat sprzeciwiający się bazie w Redzikowie i protestujący przeciw „przybliżaniu się infrastruktury NATO do granic Rosji”.
Pod tym względem obcięcie funduszy na sojusznicze inwestycje wojskowe w Polsce byłoby krokiem niezwykle ryzykownym politycznie, i dlatego zapewne nie nastąpi. Co nie oznacza, że na pewno nie będzie opóźnień. Baza w Redzikowie ma być według planu oddana w czwartym kwartale tego roku, ale kilkumiesięczny poślizg takich projektów nie jest niczym niezwykłym. Tyle że celowe spowolnienie prac z uwagi na spór polityczny miałoby tak zły wpływ na wizerunek całego Sojuszu, iż jest wyobrażalne wyłącznie przy skrajnie niekorzystnym dla Polski obrocie spraw.
Czy Amerykanie wycofają wojska z Polski?
Z całej palety środków „odwetowych” najmniej prawdopodobne wydaje się wycofanie amerykańskich wojsk z Polski. Tu względy militarne biorą górę nad polityką. To mapa dyktuje miejsca rozmieszczenia sił mających strzec strategicznie ważnych przejść lądowych – konkretnie tzw. przesmyku suwalskiego. Z północnej strony pasek lądu łączący „kontynentalną” część NATO z „wyspą” trzech państw bałtyckich pilnowany jest przez wielonarodową grupę bojową na Litwie. Od południa musi być chroniony z terytorium Polski.
USA na szczycie NATO w Warszawie zadeklarowały, że to one obejmą dowództwo wielonarodowego komponentu tych sił w Polsce i dostarczą mu batalion wojska. Byłoby niewyobrażalne, gdyby wskutek sporu o zapis jakiejś ustawy – nawet traktowanej tak poważnie jak ta o IPN – Amerykanie zerwali to zobowiązanie. Tak samo umiejscowienie sił odwodowych w postaci brygady pancernej na zachodzie Polski jest podyktowane względami wojskowymi. Przesunięcie jej do Niemiec jest wyobrażalne, ale znacznie utrudniałoby dowódcom sytuację w przypadku kryzysu i konfliktu. W zasadzie rujnowałoby całą koncepcję obrony wschodniej flanki, w której to wschodnia Polska ma być pierwszą linią, a zachodnia część kraju zapleczem przerzutowym dla wojsk sojuszniczych.
Od kilku lat widoczny jest trend do zwiększania obecności wojskowej USA na wschodniej flance i podnoszenia dostępnych na ten cel funduszy. W grę wchodzą strategiczne interesy USA wykraczające poza stosunki dwustronne z Polską, dla których realizacji Polska jest potrzebna niezależnie od tego, co Waszyngton myśli o wprowadzanych u nas ustawach. Amerykańscy żołnierze mogą rzadziej się uśmiechać i przestać odwiedzać polskie szkoły, ale z Orzysza i Żagania w dającej się przewidzieć przyszłości nie wyjadą. Jeśli nie dojdzie do porozumienia, Amerykanie mogą przestać traktować Polskę jako partnera, z którym podzielają wszystkie wartości, ale nie zrezygnują z wykorzystywania Polski do militarnej ochrony interesów swoich i całego Sojuszu.
Wess Mitchell chciał Polskę wystraszyć?
Wszystkie powyższe rozważania są jednak – na nasze szczęście – czysto teoretyczne. Co prawda Kongres nie zaczął jeszcze właściwej debaty budżetowej nad finansowaniem wojska, ale właśnie teraz trwają spotkania komisji senackich i Izby Reprezentantów z generałami dowodzącymi w Europie.
Do tej pory kwestia redukcji zaangażowania w Polsce wskutek sporu o ustawę o IPN nie pojawiła się ani razu, nie było cienia takiej sugestii. Przeciwnie, projekt budżetu podnosi wydatki na obecność wojskową w Europie o rekordowe dwa miliardy dolarów, a europejski dowódca gen. Curtis Scaparrotti zabiega o to, by Kongres nie tylko w pełni sfinansował zgłoszone przez Pentagon na przyszły rok finansowy potrzeby, ale by w przyszłości dołożył więcej.
Może więc Wess Mitchell chciał polskich dyplomatów nieco postraszyć? A może wie, że najbardziej zaangażowani w sprawy Izraela kongresmeni rzeczywiście coś szykują i czekają na polskie ustępstwa? Polska dyplomacja – ta cywilna i ta wojskowa – nie powinna czekać na to, co się okaże w maju lub czerwcu, gdy Kongres rozpocznie coroczne żmudne prace nad budżetem. Nie powinna też zadowalać się stwierdzeniem, że sytuacja bezpieczeństwa jest na tyle poważna, iż nie ma mowy o jakimkolwiek zagrożeniu dla współpracy z Amerykanami. Bo choć wiele z czarnych scenariuszy wydaje się niewyobrażalnych, w polityce wszystko jest możliwe.
Sojusznicy, ale już bez wspólnych wartości
Nawet jeśli nie dojdzie do wstrzymania współpracy wojskowej, niezażegnany spór z Waszyngtonem grozi konsekwencjami w innych obszarach. Przede wszystkim rujnuje wypracowany przez ponad ćwierć wieku wizerunek Polski jako sojusznika podzielającego amerykańskie wartości. Czy sojusz wojskowy z USA ma się ograniczać się do traktowania Polski wyłącznie jako bazy wypadowej? Czy mamy się upodobnić do tych miejsc na świecie, gdzie wojska USA stacjonują wyłącznie z konieczności, a tak naprawdę nic ich z nimi nie łączy? Czy częściowe poświęcenie kwestii bezpieczeństwa narodowego dla realizacji pewnej wizji polityki historycznej jest tego warte?
W ostatnich tygodniach wiele było dowodów, iż mało kto z decydentów w ogóle brał pod uwagę takie pytania – pojawiły się one dopiero wskutek amerykańskiej reakcji na nieakceptowaną ustawę. Teoretycznie ryzyko dla kwestii bezpieczeństwa nie jest duże, ale czy warto je w ogóle podejmować? Osobiście odradzam.