Za miesiąc Kim Dzong Un spotka się z prezydentem Korei Południowej, a za dwa miesiące z prezydentem USA. Jeszcze w zeszłym roku Kim groził obu państwom wojną jądrową, teraz wysyła milutkie sygnały.
Na szczyt z Moonem Jae-inem jest gotów pofatygować się na południową stronę granicy. Obiecuje przez najbliższe tygodnie nie testować rakiet i bomb. Nie domaga się, by wojska południowokoreańskie i amerykańskie zaniechały tradycyjnych wiosennych wspólnych manewrów. W grę wchodzi nawet jego wizyta w Stanach Zjednoczonych. Czy po zeszłorocznej eskalacji podzieloną Koreę czeka przełom?
Czy tym razem Kim dotrzyma słowa?
Jedynie fakty potwierdzą jakość ewentualnego porozumienia, na razie padły tylko zapowiedzi kolejnego odprężenia. Od wojny koreańskiej stosunki obu części podzielonej Korei biegną po sinusoidzie. Raz jest lepiej, raz gorzej, przy czym gorzej oznacza straszenie wojną, a lepiej próbę poszukiwania jakiegoś sposobu, by się jednak nie pozabijać. A przy okazji może zrobić jakieś wspólne interesy, np. w przygranicznej strefie przemysłowej.
Ale ograniczenia ociepleń zawsze były te same: mocarstwa pilnowały, by na Półwyspie Koreańskim utrzymywała się równowaga sił, do tego reżim na Północy nie chciał się rozbroić, a Południe było zainteresowane stacjonowaniem u siebie tysięcy żołnierzy amerykańskich i domagało się Północy pozbycia się arsenału jądrowego.
Ograniczenia pozostają w mocy. Stąd nie zmienia się przekonanie, że przyjdzie moment, gdy Kim okaże się wiarołomcą, tak jak mieli w zwyczaju jego dziadek i ojciec, którzy wcześniej, rządząc w Pjongjangu, regularnie nie dotrzymywali umów z Południem. Nawet jeśli dziś Kim obiecuje rozmawiać o rozbrojeniu jądrowym, to trudno uwierzyć, że odda broń, która jest jego polisą ubezpieczeniową. Tak samo Donald Trump jeszcze długo nie stanie się zwolennikiem zniesienia sankcji na państwo Kima, skoro może ono razić rakietami dalekiego zasięgu amerykańskie miasta, a ze względu na swój potencjał militarny krępuje amerykańskie ruchy na Dalekim Wschodzie.
Czytaj także: Korea Północna skazuje Trumpa na śmierć. Za obrażenie Kim Dzong Una
Trump i Kim nadają na podobnych częstotliwościach
Na razie konfiguracja jest następująca: Donald Trump twierdzi, że to on doprowadził do początków odprężenia. Sądząc po retorycznym ping-pongu ostatnich miesięcy, nadaje z Kimem na podobnych częstotliwościach, obaj panowie nie stroili od epitetów, obrażanek, licytacji na to, kto ma większy guzik atomowy.
Z kolei Kim, za sprawą zeszłorocznych prowokacji i prób rakietowo-jądrowych, przystępuje do rozmów z silnej pozycji, choć nie wiadomo, jak bardzo dolegliwe są sankcje i na ile wpływają na stabilność jego reżimu. Na przykład prezydent Rosji Władimir Putin podzielił się niedawno obserwacją, że Koreańczycy z Północy są przyzwyczajeni do przymierania głodem, w przypadku przerw w zaopatrzeniu gotowi są jeść trawę. A co jeśli tym razem się zbuntują, bo przecież wiedzą, że we wszystkich krajach dookoła zwykli ludzie żyją na znacznie wyższej stopie?
Z uczestników nadchodzących rozmów najwięcej do stracenia ma prezydent Korei Południowej – Moon Jae-in szuka dróg do pojednania z Północą, stąd wspólne fety na igrzyskach zimowej olimpiady. Angażując się tak mocno, gra o pełną pulę, bezpieczeństwo własnego kraju, ale także o rolę w historii, konstytucja nie przewiduje bowiem reelekcji.
Nie wierzmy, póki nie zobaczymy
Jeśli pojednanie z Kimem się nie uda, bo Kim kupi czas, po cichu będzie się dalej zbroił, a w pewnym momencie zerwie rozmowy i rakiety zaczną znowu intensywnie fruwać, to o kunktatorstwo zostanie oskarżony w pierwszej kolejności właśnie Moon. Pojawią się głosy, że zwlekał wtedy, gdy trzeba było mocniej cisnąć satrapę. Chwilowo jakieś powody do niepokoju mogą mieć natomiast Chiny i Rosja, jedyne mocarstwa z regionu pozostające z dala od rozmów (Japonia, jako sojusznik Ameryki, jest konsultowana).
Co mogą uzgodnić Koree? Powrócić na stare tory odprężenia, ponownie otworzyć wspólną strefę przemysłową, organizować spotkania rodzin. Oczywiście zawsze mogą się zdarzyć wyjątki od reguły i koreańska sinusoida może zboczyć z dotychczasowego kursu. Tak byłoby po uzgodnieniu formalnego końca wojny koreańskiej, tylko zawieszonej w 1953 roku. Cokolwiek więcej – np. zgoda na zjednoczenie albo przejście Korei Północnej do amerykańskiej strefy wpływów (choćby w zamian za amnestię dla najwyższych warstw reżimu) – jest jakoś tam wyobrażalne, ale pozostaje political fiction. W przypadku Korei nie ma co w nic wierzyć, dopóki się nie zobaczy.
Czytaj także: Korea Południowa w kryzysie