Pierwsze tygodnie turkusowo-niebieskiej koalicji to ofensywa uśmiechów 31-letniego kanclerza. Co prawda Austrii nie groziła powtórka z rozrywki – powrót unijnych sankcji z lat 2000–05, spowodowanych taką samą koalicją chadeków z Austriackiej Partii Ludowej (ÖVP) z nacjonalistycznymi konserwatystami z Wolnościowej Partii Austrii (FPÖ). Nie ma już osławionego Jörga Haidera, ówczesnego szefa FPÖ. Niemniej kilku polityków starej daty z Francji i Hiszpanii domagało się bojkotu zaczynającej się 1 lipca austriackiej prezydencji w UE.
Nic takiego Austrii nie grozi. Sebastian Kurz, który przed wyborami kompletnie przenicował ociężałą Partię Ludową, uchodzi nawet za austriackiego odpowiednika Macrona. Jest z nim zresztą per cher ami. A za pan brat z szefem Komisji Europejskiej Jean-Claudem Junckerem. Jest też – choć nieco chłodno – skumplowany z Angelą Merkel. Wobec Grupy Wyszehradzkiej (Polska, Czechy, Słowacja i Węgry) nowy rząd lawiruje. Minister spraw zagranicznych Karin Kneissl swą pierwszą wizytę złożyła w Bratysławie, ale nie wynika z tego bynajmniej, że Austria przystąpi do tego towarzystwa. Bratysława to nie Budapeszt, a o Warszawie lepiej w Wiedniu nie mówić. Kanclerz Kurz pospiesznie wyjaśnił, że Austria popiera stanowisko Brukseli w sporze o stan polskiej praworządności.
Niemniej gesty wobec Bratysławy – poparte dwuczęściowym filmem czesko-austriackim o Marii Teresie (tej, która w 1772 r. „płakała, ale brała” z Rzeczpospolitej, co jej dali Katarzyna i Fryderyk) – rozdrażniły austriackich komentatorów. „Dlaczego nowy rząd nie chce siadać do stołu ze sprawdzonymi partnerami, rzeczywiście współkształtując politykę unijną i zagraniczną? Co go bez potrzeby dobrowolnie przyciąga do tego stołu brudasów z Europy Środkowej i Wschodniej?