Za około 10 tygodni w południowoafrykańskim Kapsztadzie z kranów przestanie płynąć woda. Według różnych szacunków tzw. dzień zero nastąpi pomiędzy 12 a 16 kwietnia. Wtedy poziom wody w zbiornikach zaopatrujących miasto będzie już tak niski, że władze zakręcą kurki. Wszystko przez zmieniający się klimat i trwającą od ponad trzech lat suszę. Kapsztad stał się też ofiarą własnego sukcesu. Jeszcze w 2014 r. był liderem wśród metropolii działających na rzecz klimatu i zarządzania wodą. Chronił istniejące źródła, oszczędzał je, ale jednocześnie zaniedbał poszukiwanie nowych. A potem, zamiast skupić się na doraźnym rozwiązaniu problemów, postawiono na budowę infrastruktury do odsalania, co jest kosztowne i zajmie wiele lat.
Teraz miasto przygotowuje się na katastrofę: dzienny limit na mieszkańca wynosi 50 litrów, a za chwilę spadnie o połowę, uruchomiono 200 punktów wydawania wody, sklepy ogołocone z wiader i pojemników na wodę robią kolejne zamówienia, a supermarkety wprowadziły dzienne limity zakupu wody butelkowanej. Wszędzie wiszą plakaty zachęcające do oszczędzania. W publicznych miejscach zamontowano dozowniki. Ludzie są coraz bardziej przestraszeni i już dziś rozmawiają głównie o wodzie do picia i sposobach na oszczędne mycie oraz spłukiwanie toalety.
Brak wody jednoczy, ale i zaostrza istniejące podziały. Do tej pory tylko nieco ponad połowa mieszkańców zastosowała się do limitów zużycia wody. Miasto do końca nie ograniczyło też dostępu do niej dla otaczających Kapsztad winnic, których produkty – jak podkreślają niektórzy – w obecnej sytuacji są raczej luksusem, a nie pierwszą potrzebą. Do tego bogaci mieszkańcy przedmieść wciąż podlewają trawę i napełniają swoje baseny, ponieważ już dawno zrobili odwierty albo wykopali studnie, które uniezależniły ich od miasta.