Kiedy 20 stycznia 2017 r. Donald Trump wprowadzał się do Białego Domu, nastroje w USA – jeśli pominąć radość jego fanów – były mieszaniną niedowierzania, paniki i żałoby. Ignorancja napuszonego miliardera celebryty, jego narcyzm, rasistowskie wypowiedzi, obrażanie innych, wulgarność i porywczość sprawiały, że rozpoczynająca się prezydentura wydawała się ponurym żartem historii. Przyjaciele Ameryki za granicą przyjęli ją ze smutkiem i niepokojem. Tymczasem po roku jego rządów oddychamy raczej z ulgą. W USA nie widać większych wstrząsów, na świecie nie wybuchły nowe wojny. Trump niewiele zburzył. Przynajmniej na razie…
Przypomnijmy, co Trump obiecywał w swej kampanii wyborczej. Miał być totalny szlaban dla uchodźców i muzułmanów, deportacja 12 mln nielegalnych imigrantów, mur na granicy z Meksykiem, proces Hillary Clinton, legalizacja tortur i przykręcenie śruby mediom. Trump sugerował, że rozpęta wojnę handlową z Chinami i wycofa kraj ze strefy wolnego handlu z Kanadą i Meksykiem. Groził nalotami dywanowymi na tzw. Państwo Islamskie i zerwaniem porozumienia nuklearnego z Iranem. I mówił, że Ameryka nie dotrzyma zobowiązań obronnych wobec państw członków NATO, które nie zwiększą wydatków na zbrojenia. Sojusz Atlantycki określał jako „przestarzały” i komplementował Władimira Putina.
W przemówieniu inauguracyjnym Trump zarysował katastroficzną wizję „amerykańskiej masakry”, Ameryki wykorzystywanej przez inne kraje i zaniedbanej przez waszyngtońskie elity, których nie obchodzi los zwykłych ludzi. Konfrontacyjny ton, niespotykany przy takich okazjach, zapowiadał, że nowy prezydent rzeczywiście zrealizuje swe radykalne obietnice. Czy tak się stało? Po środowym (31 stycznia) pierwszym orędziu Trumpa o stanie Unii (State of the Union) wielu jego zwolenników zapewne powie, że tak.