Demokracja amerykańska ma się jednak nieźle – jak inaczej wytłumaczyć fakt, że pierwszy rok rządów prezydenta ignoranta, uważanego za nienadającego się do pełnienia tego urzędu, przebiegł bez poważniejszych wstrząsów i nastroje nie są najgorsze?
Donaldowi Trumpowi coś się jednak udało. Rzutem na taśmę Kongres uchwalił obiecaną obniżkę podatków, która doraźnie pomaga gospodarce, podobnie jak zarządzona przez prezydenta deregulacja. Niezły wzrost PKB, rekordowo niskie bezrobocie i szaleńcza hossa na giełdzie to głównie zasługa dobrej koniunktury na świecie, ale i wsparcia rządu dla biznesu. Z boomu korzystają głównie bogacze, ale Amerykanie, jak zwykle, nie mają im tego za złe, bo wierzą, że wszystkim coś z tego kapnie.
Pierwszy rok Trumpa w kraju i za granicą
Trump spełnił oczekiwania prawicy, mianując konserwatywnych sędziów. Dzięki republikańskiej większości w Kongresie wszyscy zostali zatwierdzeni i będzie to coś, co najtrwalej pozostawi po sobie, bo sędziowie są dożywotni. Zgodnie z życzeniami swego twardego elektoratu zaostrzył też politykę imigracyjną. Rośnie liczba deportacji – grożą one znowu nielegalnym imigrantom sprowadzonym do USA przez rodziców jako dzieci. Trump zamknął granice przed przybyszami z niektórych krajów muzułmańskich i rozpoczął represje przeciw miastom udzielającym azylu imigrantom bez papierów. Niekoniecznie wyjdzie to na korzyść Ameryce, ale poprawia samopoczucie jego wyborców – białych o konserwatywnych poglądach i rasistowskich impulsach, zaniepokojonych zmianami demograficznymi w kraju, gdzie w połowie stulecia kolorowi mogą stanowić większość populacji.
Razem z republikanami Trump zaczął demolować wprowadzony przez Baracka Obamę system ochrony zdrowia, gwarantujący ubezpieczenia wszystkim, który miał mnóstwo wad, ale nie został niczym zastąpiony. Atak Trumpa na media i sądy osłabia od dawna malejące zaufanie do kluczowych demokratycznych instytucji. Jego tweety i inne wypowiedzi, pełne wulgaryzmów i rasistowskich podtekstów, zaogniają rasowe animozje i konflikty. A kiedy dotyczą spraw międzynarodowych, wprowadzają dezorientację, bo często kłócą się z realną polityką administracji.
W sferze polityki zagranicznej bilans jest niejednoznaczny. Nie sprawdziły się, na szczęście, najgorsze obawy po pogardliwych wypowiedziach Trumpa na temat NATO i wyrazach podziwu dla Putina. Ekipa prezydenta kontynuuje wzmacnianie wschodniej flanki Sojuszu, a w dokumencie o strategii USA Rosję określono jako mocarstwo szkodzące interesom Ameryki. Rosjanie strzelili sobie w stopę, bo gdyby nie bratali się z pretorianami Trumpa przed inauguracją, jako prezydentowi byłoby mu łatwiej znieść sankcje. W konflikcie z Koreą Północną Trump wdał się w wymianę epitetów z Kim Dzong Unem poniżającą dla Ameryki, ale jego sugestie, że gotów jest do wojny, mogły zmobilizować Kima do rozmów z Koreą Południową, co przyznał prezydent tego kraju.
Najbardziej kontrowersyjne posunięcia Trumpa to wystąpienie z układu TPP o wolnym handlu w rejonie Pacyfiku i uznanie Jerozolimy za stolicę Izraela – wbrew polityce poprzedników w Białym Domu i sojuszników USA.
W sumie jednak polityka zagraniczna Trumpa mieści się jakoś w szerszych ramach typowo republikańskiej realpolitik – obrona twardych interesów USA przy ignorowaniu praw człowieka i pomocy w odbudowie państwom „upadłym”. Unika awanturnictwa, a z drugiej strony skrajnego izolacjonizmu, choć idzie pod sztandarem America First. Czemu więc notowania prezydenta w kraju są niskie (37 procent poparcia według sondażu Pew Research Center), a za granicą, według Gallupa, prestiż USA maleje?
W kraju Trump nawet się nie stara o poszerzenie swej bazy, a jego tweety i całe zachowanie, uwłaczające powadze urzędu i tradycjom supermocarstwa, nie przestają irytować. Ale Trump nie może za bardzo zaszkodzić Ameryce, gdyż nie pozwalają na to silne instytucje demokracji i poważni doradcy – „dorośli” w Białym Domu. Jego destrukcyjna rola to głównie kwestia fatalnego stylu.