Eurodeputowany Nigel Farage, orędownik wyjścia Wielkiej Brytanii z UE i polityczny przyjaciel prezydenta Trumpa, ogłosił, że jest za drugim referendum w sprawie brexitu. Niech się jednak nie cieszą zwolennicy pozostania Królestwa w Unii. Farage nie jest ich koniem trojańskim w obozie brexitowców. Przeciwnie, chce dobić „remainersów”.
Kalkulacja Farage’a jest prosta
Drugie referendum powinno się odbyć po ogłoszeniu warunków wyjścia UK z UE. Także wówczas, gdy do porozumienia Londynu z Unią nie dojdzie. Wtedy wynik referendum jasno pokaże, jaka jest wola obywateli. A Farage, zażarty przeciwnik obecności Wielkiej Brytanii w UE, który karierę polityczną zaczynał w Partii Konserwatywnej, jest pewny, że drugie referendum przyniesie jeszcze większe zwycięstwo „niepodległościowcom”.
Tyle że najnowsze sondaże na Wyspach pokazują inny obraz. W połowie grudnia przewaga zwolenników pozostania w UE nad breksitowcami wzrosła do dziesięciu procent (51:41). W innym sondażu aż 50 proc. pytanych opowiedziało się za referendum.
Byli wśród nich nie tylko fani zmiażdżenia obozu proeuropejskiego, ale też przekonani zwolennicy zrobienia wszystkiego, co tylko można, by w Unii pozostać. Ich głosem jest dziś choćby Tony Blair. Dlatego atakuje go Farage: zróbmy to drugie referendum, by raz na zawsze uciąć lamenty i biadolenia takich jak Blair.
Dwie główne siły polityczne: opozycja laburzystowska i rządzący konserwatyści, z poparciem drugiego referendum się jednak nie spieszą. Mimo że na stronie internetowej parlamentu brytyjskiego wiszą już cztery petycje na tak. Pod największą zebrano 130 tys. podpisów. To jednak w ocenie liderów obu partii jeszcze nie jest masa krytyczna, to wciąż za mało, by wystawić się na ciosy breksitowców, że elita partyjna depcze zasady demokracji. Na razie nadal obowiązuje mantra premier May: „Brexit means Brexit”.