Stare rosyjskie powiedzonko: „kurica nie ptica, Polsza nie zagranica” ma – lub ściślej mówiąc, długo miało – zastosowanie w przypadku Ameryki i Bliskiego Wschodu. Wydarzenia w Izraelu i Zatoce Perskiej przez ostatnie cztery dekady traktowano w Waszyngtonie trochę jak wiadomości z kraju – tak wielkie były wpływy i interesy największego mocarstwa w tym regionie świata.
Po katastrofalnej amerykańskiej inwazji na Irak to się zmieniło, Bliski Wschód wymknął się spod amerykańskiej kontroli i stał się nieprzewidywalny. Arabska wiosna ludów z 2011 r. obaliła kilku dyktatorów, a potem wywołała chaos w Libii, Egipcie, Jemenie i Syrii; w ogarniętych wojną domową Syrii i Iraku powstał sunnicki kalifat, który dopiero teraz, po kilku latach, upadł; Iran zdobywa kolejne szyickie przyczółki w regionie; Arabia Saudyjska i Izrael, dotychczas względem siebie wrogie, rozważają zawarcie antyirańskiego sojuszu.
Wszystko to dzieje się samoczynnie, bez zgody, inicjatywy i ręcznego sterowania Ameryki, co po części wynika z nieprzemyślanej polityki George’a W. Busha, a po części z eskapizmu Baracka Obamy, który postanowił odpuścić Bliski Wschód – czy to ze względów pragmatycznych (bo amerykańskie interwencje były kosztowne i nieudane), czy idealistycznych (bo wszystkie narody, jak postulował sto lat temu amerykański prezydent Woodrow Wilson, mają prawo do samostanowienia).
Wciąż jednak Ameryka ma na Bliskim Wschodzie duże możliwości – jeśli nie żeby coś naprawić, to przynajmniej żeby coś zepsuć. Dlatego nieobliczalny Trump i nieprzewidywalny Bliski Wschód to szczególnie niebezpieczna mieszanka wybuchowa.
Koniec fikcji
Pierwsze bliskowschodnie wyskoki Trumpa w duchu „na przekór wszystkim” mamy już za sobą: uznanie Jerozolimy za stolicę Izraela i podważanie (na razie bez natychmiastowych skutków) układu między Zachodem a Iranem o wstrzymaniu irańskiego programu atomowego w zamian za zniesienie zachodnich sankcji. Szczególnie uznanie Jerozolimy za stolicę Izraela, ogłoszone na początku grudnia (razem z planami przeniesienia tam amerykańskiej ambasady), odbiło się szerokim echem.
Do tej pory powszechnie zgadzano się, że status wschodniej Jerozolimy i Zachodniego Brzegu Jordanu, czyli ziem okupowanych przez Izrael od 1967 r., może być uregulowany tylko w porozumieniu Izraelczyków z Palestyńczykami. Samowolna decyzja Izraela z 1980 r. o aneksji wschodniej Jerozolimy i wpisaniu do konstytucji, że „niepodzielna Jerozolima jest stolicą kraju”, nie została przez nikogo innego formalnie zaakceptowana. Dlatego wszystkie kraje mają swoje ambasady w Tel Awiwie.
I oto Trump zrywa z tym aksjomatem polityki międzynarodowej. Wielu obserwatorom wydaje się to sensacją i niebezpiecznym zwrotem. Ale jeśli się chwilę zastanowić, jest to całkiem logiczne ukoronowanie amerykańskiej polityki wobec Izraela i Palestyńczyków. Bo przecież Waszyngton nigdy nie był bezstronnym mediatorem w ich konflikcie. Zawsze brał stronę Izraela, nawet za rządów Obamy.
Dopiero w grudniu 2016 r. dyplomacja Obamy, na trzy tygodnie przed końcem jego rządów, nie zawetowała rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ wzywającej Izrael do wstrzymania rozbudowy osiedli żydowskich na Zachodnim Brzegu (czyli na terytorium spornym od 1967 r.), tylko wstrzymała się od głosu. Wywołało to zdziwienie na całym świecie, przyzwyczajonym, że Ameryka bezwarunkowo popiera Izrael. Nawet jeśli konsekwencje są zgoła absurdalne.
W 2012 r. USA wstrzymały dotacje dla UNESCO, bo organizacja ta przyjęła Autonomię Palestyńską w poczet członków. Tym sposobem np. dzieci z Ghany, które nie mają bladego pojęcia o Żydach i Palestyńczykach, stały się przypadkowymi ofiarami konfliktu bliskowschodniego, bo nie dostały sponsorowanych przez UNESCO przyborów szkolnych.
Biorąc powyższe pod uwagę, uznanie Jerozolimy przez Trumpa ma niepodważalną zaletę: ostatecznie kończy długoletnią fikcję Ameryki jako bezstronnego mediatora. Rzekomo Jared Kushner, zięć Trumpa, przygotowuje jakiś nowy plan rozwikłania konfliktu bliskowschodniego, ale można śmiało przyjmować zakłady, że ani w 2018 r., ani w następnych latach nic z tego nie będzie.
Cierpliwi Palestyńczycy
To bardzo zły scenariusz, bo warto przypomnieć, jaka jest istota konfliktu: dwa narody, Żydzi i Palestyńczycy, roszczą sobie prawa do małego skrawka ziemi między Morzem Śródziemnym i rzeką Jordan. Oba mają ważkie, duchowe, emocjonalne i historyczne, argumenty. Oba są tak samo liczne (na spornym terenie żyje ok. 6 mln Żydów i 6 mln Palestyńczyków). Dziś jeden z tych narodów – po licznych wojnach, rozejmach, zamachach terrorystycznych, akcjach odwetowych – ma w swoich granicach 80 proc. spornego terytorium, ale jeszcze nie jest usatysfakcjonowany. Okupuje pozostałe 19 proc. spornego obszaru i wysyła tam kolonistów, nazywanych eufemistycznie „osadnikami”.
1 proc. spornego terytorium, czyli Strefę Gazy, oddano Palestyńczykom na wyłączność, bo utrzymywanie tam niewielkiej grupki kolonistów wobec wrogiej postawy tubylców było nieopłacalne. Ale nawet ten 1 proc. jest dość mocno odcięty od świata – Izrael blokuje go od morza, nie pozwala otworzyć w Gazie lotniska itp. Nie jest to oczywiście złośliwa szykana, tylko prewencja, bo gdyby granice Gazy zostały otwarte, bojownicy Hamasu sprowadziliby sobie znacznie lepsze rakiety, niż mają obecnie.
Izraelczykom taki stan rzeczy, przypieczętowany obecnie amerykańskim uznaniem Jerozolimy, z grubsza rzecz biorąc, odpowiada. Z kolei Palestyńczycy są cierpliwi – jak kilka lat temu zapewniał mnie w Strefie Gazy dowódca bojowych brygad Hamasu. Pytałem go, czemu walczą z Izraelem, skoro są bez szans, bo przeciwko najnowocześniejszemu uzbrojeniu mają tylko kałasznikowy i beznadziejne, wyrabiane w chałupniczych warunkach rakiety. – To prawda, ale nam się nie spieszy, mamy czas, nigdzie się nie wybieramy, nasza walka będzie trwała pokolenia, z pewnością nie my, zapewne jeszcze nie nasze dzieci, ale może nasze wnuki albo prawnuki wyzwolą Jerozolimę.
Jedyną szansą na zmianę tego stanu rzeczy jest realny nacisk Ameryki na Izrael. Np. zagrożenie przez USA wstrzymaniem pomocy finansowej i wojskowej (prawie 4 mld dol. rocznie), jeśli osadnictwo na Zachodnim Brzegu nie zostanie przerwane. Wszakże na taki krok nie odważył się nawet Obama, więc tym bardziej nie ma co liczyć na Trumpa.
Tym sposobem USA nadal strzela sobie w stopę, bo rozwiązanie konfliktu Izraela z Palestyńczykami leży przecież w interesie Amerykanów (i szerzej – całego świata zachodniego). Warto pamiętać, że jednym z motywów fanatyków, którzy 11 września 2001 r. wbijali się samolotami pasażerskimi w nowojorskie wieże World Trade Center i waszyngtoński Pentagon, była okupacja Jerozolimy. Oczywiście nie należy ulegać żądaniom terrorystów, ale warto rozwiązywać chroniczne problemy międzynarodowe, które przyczyniają się do wzrostu liczby zamachowców.
Dlaczego więc Trump uznał Jerozolimę za stolicę Izraela? Zapewne chciał przypodobać się swoim wyborcom, amerykańskim żarliwym ewangelikom, którzy patrzą na świat przez pryzmat Biblii i uważają Izrael za obrońcę Ziemi Świętej przed barbarzyńcami.
Saudyjski młotek
Podobnych motywów należy dopatrywać się w Trumpowych pogróżkach pod adresem Iranu. O ile jednak sprawa Jerozolimy jest symboliczna, a los Palestyńczyków mało kogo obchodzi (de facto dawno porzucili ich nawet bracia z krajów arabskich), o tyle zerwanie układu z Iranem mogłoby mieć bardzo poważne i namacalne konsekwencje. Z kolejną dużą wojną na Bliskim Wschodzie włącznie.
Niemal wszyscy eksperci, wliczając prominentne osoby z administracji Trumpa, twierdzą, że układ Zachodu z Iranem działa – anulował, a przynajmniej oddalił na wiele lat, groźbę irańskiej bomby atomowej. Ajatollahowie z Teheranu przestrzegają warunków porozumienia. Ale jednocześnie prowadzą agresywną politykę na Bliskim Wschodzie i odnoszą spore sukcesy, szczególnie biorąc pod uwagę, że po czterech dekadach ich rządów Iran jest krajem zacofanym, skorumpowanym, niezdolnym do pełnego rozwinięcia swojego ogromnego potencjału.
A mimo to gra pierwsze skrzypce w regionie: w Syrii, po pięciu latach wojny domowej i śmierci kilkuset tysięcy ludzi, irański protegowany prezydent Baszar Asad wydaje się opanowywać sytuację; Liban jest zakładnikiem Teheranu ze względu na Hezbollah, potężne szyickie ugrupowanie finansowane i popierane przez Iran – do tego stopnia, że premier Libanu w tajemniczych okolicznościach ucieka do Arabii Saudyjskiej i stamtąd ogłasza, że boi się o swoje życie; w Iraku rządzą szyici bardzo przyjaźnie nastawieni do Teheranu; w Bahrajnie większość szyicka, rzekomo popierana przez Iran, jest zagrożeniem dla sunnickich władców (szyici i sunnici to dwa skłócone od śmierci Mahometa, czyli od 14 wieków, odłamy islamu); w Jemenie szyici, również popierani przez Iran, opanowali połowę kraju.
Wszystko to sprawia, że coraz bardziej osaczona czuje się rodzina Saudów, która nawet u siebie ma dużą mniejszość szyicką (10–15 proc. populacji). Stąd saudyjska interwencja zbrojna przeciwko szyitom w Jemenie. Stąd dziwna wizyta libańskiego premiera w Rijadzie. Stąd również zbrojenia na potęgę – obecnie Saudyjczycy wydają na wojsko więcej niż Rosja (z budżetem obronnym rzędu 82 mld dol. rocznie ustępują tylko Ameryce i Chinom). A – jak powszechnie wiadomo – jeśli ktoś ma młotek, to każdy problem wydaje mu się gwoździem.
Co więcej, Saudyjczycy – jak donoszą ostatnio media – aktywnie szukają sojuszu z Izraelem, który również ma pokaźny, sprawdzony i kuszący młotek. I na odwrót: izraelski generał Gadi Eizenkot ogłosił właśnie w wywiadzie dla saudyjskich mediów, że Izrael jest gotów przekazywać do Rijadu informacje wywiadowcze, by wspólnie zatrzymać Iran.
W takiej atmosferze nie trzeba wiele, aby zastępcze wojny sunnitów (pod przewodem Saudów) z szyitami (pod kierunkiem ajatollahów), które w 2017 r. toczyły się w Libanie, Syrii, Jemenie i Iraku, zamieniły się w 2018 r. w dużą wojnę bezpośrednią. Impulsem może być np. zerwanie przez Trumpa układu z Iranem.