Zakaz palenia węglem oczyścił powietrze, ale zima i braki gazu utrudniają walkę ze smogiem.
Na uprzemysłowionej północy kraju, w tym w 28 wielkich miastach (z Pekinem na czele), gdzie najsilniej daje o sobie znać fala smogu, wprowadzono od tej zimy zakaz opalania węglem. To priorytetowa akcja centralna, więc w wielu miejscach przystąpiono do symbolicznego niszczenia piecyków na węgiel, pojawiły się też wielkie plakaty, że za handlowanie nimi i używanie do ogrzewania grożą kary i areszt. Tak się zresztą gdzieniegdzie stało. Efekty przyszły szybko: listopad był w Pekinie rekordowo czysty, tak niskiego zapylenia nie notowano od lat. Ale później przyszły chłody i zaczęły się kłopoty. Ogrzewania na węgiel nie udało się w porę przestawić na ogrzewanie gazowe, zresztą ceny gazu szybko poszybowały w górę i zaczęło go brakować. Z kolei tylko w niewielu miejscach lokalna administracja zdecydowała się dopłacać do cen elektryczności zużywanej do ogrzewania. Pojawiły się przykłady, jak obchodzi się nowe surowe prawo: w szkolnych piecykach zamiast węgla zaczęto używać kolb kukurydzianych, które dzieci muszą przynosić z domu.
Kiedy temperatura jeszcze bardziej spadła, w internecie ruszyła fala narzekań społeczeństwa, że owszem, kierunek zmian jest właściwy, ale dlaczego ludzie marzną. I że przecież elektrownie nadal opalane są smogotwórczym węglem, więc może od nich należałoby zacząć. Wsłuchując się w falę krytyki, wydano centralnie zalecenie, że „najważniejsze jest, aby ludziom było ciepło”, i tymczasowo poluzowano zasady: można będzie używać węgla, póki nie zostaną ukończone nowe instalacje. Na razie smogowy wskaźnik w stolicy jeszcze nie drgnął, ale już idzie siarczysty mróz. Trzeba będzie się dogrzewać.