Artykuł w wersji audio
Przed komisją amerykańskiego Senatu, która bada rosyjską ingerencję w wybory prezydenckie, stanęli niedawno przedstawiciele Facebooka, Google’a i Twittera. „Nie sądzę, byście rozumieli, o co w tym wszystkim chodzi. Jesteście prawnikami i bronicie swoich firm. (…) A my mówimy o początku cyberwojny” – usłyszeli od wpływowej demokratycznej senator Dianne Feinstein.
Tuż po wyborach prezydenckich w USA założyciel Facebooka Mark Zuckerberg wyśmiał tych, którzy twierdzili, że rozsiewane na jego platformie fake newsy wpłynęły na wynik elekcji. Ale już podczas senackiego przesłuchania jego przedstawiciel przyznał, że generowane przez prorosyjskie konta treści dotarły do 126 mln Amerykanów (40 proc. populacji). Zawierały one głównie kłamliwe i zmanipulowane informacje.
Rosyjscy spece tworzyli nie tylko fałszywych oficerów US Navy czy republikańskich działaczy z prowincji. Słynna twitterowiczka Jenna Abrams, której konto działało od 2014 r., to również ich „córka”. Zaczęła od tematów neutralnych, np. o tym, czy kobiety powinny golić pachy, podejmowanych z pozycji przeciętnej, trzydziestoparoletniej Amerykanki o prawicowych poglądach. Na politykę przeskoczyła po zebraniu odpowiednio dużej liczby followersów (w sumie miała ich 70 tys.). Wtedy okazało się, że popiera Trumpa – ale nie wprost. „Nie jestem za Trumpem. Jestem za zdrowym rozsądkiem” – pisała. Fikcyjna Jenna stała się na tyle wpływowa, że jej wpisy podchwytywały największe światowe media, z CNN, BBC, „The New York Times” i „The Washington Post” na czele.
„Rosyjska propaganda i wojna cybernetyczna mają osłabiać Zachód, wprowadzać podziały w NATO i psuć wizerunek Ameryki na całym świecie. Chodzi o szerzenie nie tyle kłamstw, co idei, że prawda nie istnieje” – napisał w serwisie Politico Rick Stengel, były naczelny magazynu „Time”, a później zastępca sekretarza stanu USA do spraw dyplomacji publicznej.
1.
Niedługo przed katalońskim referendum, głównie we wrześniu, na portalach społecznościowych zaczęły się pojawiać fejkowe konta, stawiające w skrajnie niekorzystnym świetle rząd w Madrycie oraz Brukselę. „Unijni liderzy popierają użycie siły w Katalonii”, „Światowe mocarstwa przygotowują grunt pod wojnę w Europie”, „Krymska wiosna nawiedza Pireneje, a Hiszpania ją tłumi”.
Według hiszpańskiego rządu mniej więcej połowa tych kont powstała w Rosji, zaś 30 proc. w hiszpańskojęzycznej i bliskiej Moskwie Wenezueli.
Silne wsparcie dla sprawy katalońskiej okazały także media bliskie Kremlowi. Serwis AntiWar, znany wcześniej z popierania Trumpa, przed referendum wypuścił m.in. artykuł „Katalonia: hiszpański plac Tiananmen?”, porównując sytuację w Hiszpanii z krwawą rozprawą chińskich komunistów ze studentami w 1989 r. Temat natychmiast podchwyciły trolle i boty typu @Ian56789, specjalizujące się w rozsiewaniu rosyjskiej propagandy, obserwowane przez dziesiątki tysięcy followersów, którzy zapewniali im globalny zasięg. „Sieć twórców fake newsów, którą Rosja uruchomiła do osłabienia USA i Unii Europejskiej, operuje teraz na pełnych obrotach wokół Katalonii” – alarmował trzy dni przed referendum „El Pais”.
Sputnik, czyli międzynarodowy serwis informacyjny Kremla, chętnie sięgał po narrację podsuwaną na Twitterze przez Juliana Assange’a, założyciela WikiLeaks, czyli – według amerykańskiej administracji – „wrogiej agencji wywiadowczej”. Podobną taktykę przyjęła inna międzynarodowa tuba Rosji, do niedawna Russia Today, która dla niepoznaki używa teraz akronimu RT, co skutkuje np. tym, że wielu Amerykanów uważa ją za amerykańską stację. Gdy Assange zatweetował, że „albo Europa powita nowy, 7,5-milionowy naród, albo wojnę domową”, RT wałkowała temat przez kilka dni.
Wcześniej założyciel WikiLeaks zupełnie nie przejawiał zainteresowania Katalonią. Bliżej głosowania był już jednak na tyle aktywny, że Madryt oskarżył go o manipulowanie kryzysem, a hiszpańskie media zaczęły go nazywać „głównym międzynarodowym agitatorem” w sprawie Katalonii. Nie bez przyczyny: jak podał „El Pais”, tylko we wrześniu na Assange’a i jego wpisy na Twitterze powoływano się w sieci prawie milion razy. Zdecydowana większość z nich dotyczyła właśnie Katalonii. Tak szeroki zasięg nie byłby możliwy bez wsparcia ze strony botów i trolli. Okazało się zresztą, że tylko za co trzecim kontem obserwującym Assange’a na Twitterze stoi prawdziwy człowiek.
Porażką niepodległościowców w Katalonii Rosjanie zupełnie się nie przejęli – państwowa telewizja Rossija 1 poinformowała, że hiszpańska demokracja przegrała, bo odmówiła liberalnym Katalończykom prawa do niepodległości. Porównała też Katalonię do Donbasu, grożąc, że stanie się zarzewiem wojny domowej.
2.
Katalonia, wcześniej Francja, Niemcy, Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Holandia, być może Włochy, a także przecież Polska przy okazji afery taśmowej – lista krajów celów rosyjskiej manipulacji dokonywanych w okolicach wyborów wydłuża się z każdym rokiem. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie internet, a ściślej media społecznościowe. Łatwość założenia konta na Twitterze czy profilu na Facebooku i nieskrępowana swoboda w przekazywaniu najbardziej nawet wierutnych bzdur, w połączeniu z algorytmami dbającymi o odpowiednie zasięgi, dały w końcu efekt. Dla Moskwy, której potencjał militarny nie pozwala na konkurowanie z Zachodem, to idealna metoda wywierania wpływu: tańsza i skuteczniejsza.
Rosyjska dezinformacja nie jest propagandą, która stawia sobie za cel zwycięstwo w wyborach przyjaznych Kremlowi polityków czy partii. Celem jest rozbicie jedności państw Zachodu i ich sojuszy, obrzydzenie demokracji, by na końcu móc narzucić światu swoją wolę, jak zrobiły to Stany Zjednoczone po 1989 r. Tak jak upadł Związek Radziecki i komunizm pod naciskiem amerykańskiej „soft power”, tak w przyszłości upaść mają Ameryka i Unia Europejska osłabione przez wirus postprawdy – twierdzą eksperci zajmujący się rosyjską cyberwojną.
Przy czym dowodzenie, że demokracja w stylu zachodnim nie jest wcale lepsza od systemu rosyjskiego, ma także duże znaczenie w polityce wewnętrznej. Po co marzyć o stworzeniu w Rosji demokracji na wzór zachodni, po co o nią się upominać i nadstawiać głowy, kiedy tam, na Zachodzie, jest jeszcze większy bardak? – zdaje się mówić prezydent Putin i jego ludzie.
Osłabiony tożsamościowym kryzysem Zachód stał się nagle podatny na atak ze strony jeszcze słabszego, ale rządzonego twardą ręką kraju. – Rosjanie nie użyją siły, ale wszystkimi dostępnymi środkami będą kreować podziały i problemy w Europie. Tak jak naziści w Republice Weimarskiej: akceptują status quo, ale przy okazji robią wszystko, by je zmienić – przekonuje dr Jonathan Eyal, analityk renomowanego londyńskiego think tanku RUSI.
3.
W Europie pojawiły się już głosy, że wzorem Amerykanów należy wszcząć śledztwo w sprawie rosyjskich manipulacji i ingerencji w procesy wyborcze. Ale także prześwietlić ich prawdopodobnych sojuszników. „The Observer” opisał niedawno sieć powiązań między ważniejszymi ruchami separatystycznymi i antysystemowymi na świecie. Według brytyjskiego tygodnika w samym środku tych powiązań tkwi Rosja. W jej sieci znalazł się nie tylko Assange i główny rzecznik brexitu Nigel Farage, który kilka miesięcy temu odwiedził szefa WikiLeaks w londyńskiej Ambasadzie Ekwadoru. Był tam również ważny sojusznik Trumpa, prawicowy propagandysta i manipulator Steve Bannon, a także jego patron i współpracownik Robert Mercer, amerykański miliarder, założyciel londyńskiej firmy Cambridge Analytica, która w USA jest podejrzewana o pośredniczenie między Trumpem i Rosją. Wcześniej miała się też angażować na rzecz brexitu.
Działalnością Cambridge Analytica (CA), która polegała m.in. na tworzeniu profili wyborców na podstawie pozostawianych przez nich danych w internecie, bardzo interesują się amerykańscy kongresmeni. Podejrzewa się, że CA udostępniła wyniki swych analiz Rosjanom, dzięki czemu propagandowy przekaz kremlowskich trolli został skutecznie nacelowany. CA posiadała narzędzia umożliwiające sprawdzenie, które wpisy dają odpowiedni efekt i w którym miejscu kraju. Firma oferowała również Assange’owi pomoc w ukryciu maili wykradzionych ze sztabu Hillary Clinton (portal zaczął je wypuszczać na miesiąc przed wyborami w USA).
4.
„Dziennikarze walczą z tym wielkim pożarem za pomocą butelki z wodą i wilgotnej chusteczki. By móc posunąć się naprzód i zadawać właściwe pytania, potrzebujemy wsparcia parlamentu” – apeluje wspomniany „Observer”. Ale jest z tym pewien kłopot. Rządzący Wielką Brytanią konserwatyści są zajęci swoimi wewnętrznymi problemami. Grzebanie w kulisach brexitu mogłoby tylko te kłopoty powiększyć, gdyby na przykład okazało się, że prominentni torysi agitowali z rosyjskim wsparciem.
Nie jest to takie nieprawdopodobne. Według FBI trzej prominentni urzędnicy brytyjskiego MSZ, w tym obecny szef resortu Boris Johnson, byli celem rosyjskich agentów wpływu. Sam minister miał się spotykać m.in. z „londyńskim profesorem”, czyli Josephem Mifsudem. To prawdopodobnie jeden z kluczowych „rosyjskich łączników” ze sztabem Trumpa, który zaoferował materiały kompromitujące Hillary Clinton, wykradzione przez rosyjskich hakerów.
Choć oficjalne stanowisko brytyjskiego rządu wciąż brzmi: „Rosyjska propaganda nie miała decydującego wpływu na wynik referendum brexitowego”, brytyjskie agencje wywiadowcze zaczęły już zbierać dowody na rosyjską ingerencję, a opozycja, z Partią Pracy na czele, żąda wszczęcia parlamentarnego dochodzenia.
Zwolennicy takiego rozwiązania odwołują się m.in. do badań ekspertów z Uniwersytetu Walijskiego i Uniwersytetu w Berkeley, którzy przeanalizowali dane z Twittera. Wynika z nich, że przed samym referendum tweetowano ze 156 tys. kont powiązanych z Rosją (osoby zakładające konta podawały język rosyjski jako ojczysty). Na dwa dni przed referendum wygenerowały one 45 tys. tweetów, które wzywały do głosowania za brexitem. Według naukowców liczba ich wyświetleń liczona jest w setkach milionów.
Inną analizę wykonali naukowcy z Uniwersytetu w Edynburgu, którzy przebadali prawie 3 tys. kont wyłuskanych przez samego Twittera. Pochodziły ze słynnej „farmy trolli” z ulicy Sawuszkina w Petersburgu, pracującej całą dobę i wyspecjalizowanej w długofalowej strategii prowadzenia fikcyjnych kont, z których rozsiewano fejkowe informacje. Po głosowaniu nad brexitem „farmerzy” z Petersburga – jak udało się dowieść naukowcom z Edynburga – przerzucili kilkaset swych kont na odcinek amerykański.
5.
Poza USA i Wielką Brytanią sprawa rosyjskich ingerencji wydaje się jednak przysychać. Co prawda Unia Europejska dysponuje jednostką do walki z rosyjską cyberpropagandą (East Stratcom Task Force), ale zatrudnia ona jedynie 14 osób i dysponuje budżetem w wysokości miliona euro rocznie. Według ekspertów to kilka razy poniżej tego, co pozwalałoby skutecznie walczyć z rosyjską ofensywą dezinformacyjną.
Bardziej konkretni są Amerykanie. Kongres prowadzi swoje śledztwo i zmusił już internetowych gigantów do współpracy. Obecną skalę zaniedbań jednak trudno szybko zniwelować. Facebook nie dość, że zarabiał na fejkowych reklamach wykupowanych przez Rosjan, to jeszcze miał majstrować przy algorytmach, by zwiększyć zasięgi rosyjskich postów. Na razie wprowadził kilka rozwiązań, np. możliwość zgłaszania wątpliwych informacji, sam też podczas kampanii przed wyborami w Niemczech usunął kilkadziesiąt tysięcy podejrzanych kont. Mimo to Facebook nadal uchodzi za „najbardziej nieprzejrzystą spółkę medialną świata” – jak określił to niedawno brytyjski „The Economist”. Z kolei Google wprowadził rozwiązanie, dzięki któremu treści mediów prokremlowskich w rodzaju RT mają być trudniej wyszukiwane w przeglądarce. Ale nadal będą się tam pokazywać. Twitter? Na razie zablokował RT i Sputnikowi możliwość wykupywania wpisów sponsorowanych.
Coraz częściej słychać więc głosy, że same sankcje i ograniczenia nakładane na wydawców nie pomogą. „Trzeba odbudować umiejętności analityczne wśród Amerykanów oraz wspierać media zainteresowane prawdą, a nie klikami” – apelowała w „The New York Times” Nina Jankowicz z waszyngtońskiego Woodrow Wilson Center. Ekspertka apeluje również o większe nakłady na media publiczne i wsparcie serwisów lokalnych. Bez nich – argumentuje Jankowicz – zostają tylko tabloidowe newsy z internetu, partyjna sieczka z Waszyngtonu i przekręty wielkich banków. A więc wszystko to, co przeciętnego Amerykanina z prowincji doprowadza do białej gorączki i wpycha w ramiona trolli żerujących na ich frustracjach.
6.
Rosjanie nie przepuszczą żadnej okazji, nawet frustracji prezydenturą „ich” przecież Trumpa w Kalifornii. Nabiera popularności hasło calexitu, czyli ruchu na rzecz niepodległości tego najludniejszego i najbogatszego stanu USA. Tak się składa, że lider największego ruchu separatystycznego w USA, czyli Yes California, 31-letni Louis Marinelli, z przerwami mieszka od 10 lat w Rosji i ma na koncie m.in. współpracę z radykalną prawicą rosyjską czy uruchomienie w Moskwie „Ambasady Niepodległej Republiki Kalifornia”. Hasło „calexit” przyciąga również Assange’a, Farage’a i republikańskiego kongresmena Dana Rohrabachera, z racji swych prorosyjskich poglądów zwanego w USA „ulubionym kongresmenem Putina”.
To sojusz ponad podziałami, zważywszy na związki Marinellego z demokratami. Czyli taki, który Rosjanie bardzo lubią, bo im większy zamęt i mniejsza przejrzystość, tym lepiej. Oczywiście calexit trzeba rozpatrywać w kategoriach mrzonek, ale czy jeszcze dwa lata temu ktokolwiek wierzył w wygraną Trumpa?