Obalenie prezydenta Roberta Mugabe spotkało się z bardzo oszczędnymi oficjalnymi reakcjami w sąsiedniej RPA: pochwalono tylko armię za umiarkowanie i „sprawne zorganizowanie przekazania władzy”. Mugabe miał do końca dobre notowania w Pretorii, jako dawny sojusznik w walce z apartheidem. Natomiast tzw. ulica śledziła jego upadek z wielkim napięciem, doszukując się rosnących podobieństw, jeśli chodzi o sytuację w obu krajach. W obu entuzjazm z epoki przełomu dawno wyparował, wczorajsi bohaterowie ugrzęźli w korupcji, a rozczarowanie sytuacją gospodarczą jest powszechne. Co więcej, prezydent RPA Jacob Zuma, któremu w 2019 r. wygasa druga kadencja, chciałby powierzyć tę funkcję swojej byłej żonie Nikosazanie Dlamini-Zuma.
Akurat ona zupełnie nie przypomina nadętej kleptokratki Grace Mugabe (którą mąż także chciał uczynić prezydentem), była bojowniczką, później pełniła liczne funkcje ministerialne – i bardzo się zżyma, gdy widzieć w niej tylko „b. panią Zuma”. Niewątpliwie pozostaje lojalna wobec Zumy, a jemu bardzo przydałby się parasol ochronny, dlatego ją wspiera. Na prezydencie ciąży szereg zarzutów natury korupcyjnej i wkrótce mogą ruszyć zamrożone dotąd procesy i dochodzenia. W tarapaty wpadł także jego syn, Duduzane Zuma, frontmen wielu spółek braci Gupta, szarych eminecji RPA, którym noga się powinęła po opublikowaniu kompromitujących przecieków. Ale sąsiedzkie analogie przemawiają zdecydowanie na niekorzyść byłej żony prezydenta. Jak bardzo, przekonamy się już w grudniu, kiedy rządzący Afrykański Kongres Narodowy wybierać będzie nowego przywódcę (przed wyborami prezydenckimi) i w szranki razem z panią NDZ stanie dzisiejszy wiceprezydent Cyril Ramaphosa, postać emblematyczna, były związkowiec, dziś miliarder (którego jednak obciąża śmierć 34 górników podczas tłumienia strajku w 2012 r.