Zdawałoby się, że prezydentura Donalda Trumpa, kopalnia tematów dla satyryków, dawno już powinna przestać czymkolwiek dziwić, jednak sytuacja w jego kluczowym resorcie zdumiewa coraz bardziej. Mowa o Departamencie Stanu, kierowanym przez człowieka, który najwyraźniej uważa, że dyplomacja to działalność zbędna, zawodowych dyplomatów nie lubi i najchętniej by się ich pozbył.
Rex Tillerson, były szef koncernu Exxon, ochoczo zgodził się na 30-procentową redukcję budżetu departamentu, zwolnił dziesiątki jego wyższych urzędników, a wielu dał do zrozumienia, że nie są mile widziani, co skłoniło ich do masowych rezygnacji. Jak alarmuje „New York Times”, od stycznia z Foggy Botttom, jak potocznie nazywa się amerykańskie ministerstwo spraw zagranicznych, odeszło ponad stu oficjeli wyższego szczebla.
Polityka kadrowa szefa Departamentu Stanu Rexa Tillersona
Czystki nie mają przeważnie charakteru politycznego. Nie zwalnia się tylko osób podejrzewanych o nielojalność wobec Trumpa – odchodzą zawodowi dyplomaci, pracujący od lat w ekipach prezydentów z obu partii, w tym zatrudnieni przez George′a W. Busha. Tillerson uważa ich po prostu za zbędnych biurokratów. Od inauguracji Trumpa, czyli od przeszło 10 miesięcy, obsadzonych zostało tylko 10 spośród 44 stanowisk normalnie zajmowanych przez politycznych nominatów nowego prezydenta.
A najdziwniejsze, że Tillerson wciąż nie mianował asystentów sekretarza stanu – odpowiedników szefów wydziałów odpowiedzialnych za poszczególne regiony świata – ds. Azji Wschodniej i Bliskiego Wschodu, czyli regionów przysparzających USA najwięcej problemów (Korea Północna, Syria, Iran).