Czy 77 lat to za dużo, by zostać prezydentem USA? Tyle będzie miał w 2020 r. były demokratyczny wiceprezydent Joe Biden, który dał do zrozumienia, że nie wyklucza kandydowania w najbliższych wyborach. W historii Ameryki żaden prezydent nie obejmował władzy w tak późnym wieku, a gdyby Biden rzeczywiście nim został, drugą kadencję kończyłby, mając lat 85. Tak sędziwi przywódcy rządzą tylko w autokracjach, kraje demokratyczne wolą młodszych.
W miarę postępów medycyny pojęcie starości wymaga oczywiście relatywizacji. Biden wierzy, że gdyby to on kandydował rok temu na prezydenta, pokonałby Donalda Trumpa. Prawdopodobnie to prawda, bo w odróżnieniu od Hillary Clinton łatwo nawiązuje kontakt z ludźmi i uchodzi za wypróbowanego przyjaciela biednych i świata pracy. Ma jednak skłonność do gadulstwa i popełniania gaf, a w sprawach międzynarodowych niezwykle często się mylił. Jest też znany z publicznego okazywania zachwytu dla wdzięków kobiecych – w mediach krążą zdjęcia jak Biden głaszcze po włosach, obejmuje, a nawet całuje żony i córki polityków w czasie ceremonii ogłaszania ich nominacji przez prezydenta Obamę. W Ameryce „post-Weinsteinowskiej” eliminuje go to z grona wybieralnych kandydatów do Białego Domu.
Fakt, że taki polityk poważnie myśli o prezydenturze, a niektórzy marzą, że zapobiegnie reelekcji Trumpa, mówi, w jak głębokim kryzysie znajduje się Partia Demokratyczna. Nie widać w niej wybitnych przywódców, poza kobietami albo przedstawicielami mniejszości, a to w USA wciąż jest obciążającym balastem. Demokraci nie potrafią też zaproponować programu atrakcyjnego dla wyborców z Midwestu, przegranych w globalnej gospodarce, którzy w ub. roku kupili populistyczny przekaz Trumpa. Mają trochę ten sam problem co lewica w Polsce.