Po dziesiątkach skarg na fatalne warunki w australijskim obozie dla uchodźców na należącej do Papui-Nowej Gwinei wyspie Manus i po tym, jak w kwietniu sąd najwyższy Papui orzekł, że istnienie tego obozu jest sprzeczne z konstytucją, wiadomo było, że trzeba go zamknąć. Oficjalnie stało się to 31 października. Tyle że w praktyce blisko 400 ubiegających się o azyl uchodźców zabarykadowało się na Manus i nie chce nawet słyszeć o przeprowadzce do umiejscowionych w centrum miast ośrodków przejściowych. Od trzech miesięcy nie mają prądu ani wody, brakuje żywności, ale jeszcze bardziej obawiają się przemocy ze strony miejscowych, którzy od początku nie akceptowali ich obecności i są w stosunku do nich wyjątkowo agresywni.
Niepewna też jest ich przyszłość, bo większość z nich na podstawie umowy podpisanej jeszcze z poprzednim prezydentem Barackiem Obamą miałaby trafić do Stanów Zjednoczonych. Jednak dzisiaj wciąż nie wiadomo, czy Donald Trump będzie respektował tę umowę, bo od kilku miesięcy usilnie stara się z niej wykręcić. A z kolei uchodźcy, których chętnie przyjęłaby nowa premier Nowej Zelandii, też tam prawdopodobnie nie trafią, ponieważ australijski rząd wyraża sprzeciw, twierdząc, że z Nowej Zelandii uchodźcy z łatwością przeniknęliby do Australii. A Canberra od 2013 r. stosuje politykę niewpuszczania do siebie nielegalnych imigrantów, a tych, którym mimo wszystko udaje się dotrzeć, kieruje do obozów właśnie w sąsiedniej Papui oraz na Nauru na Pacyfiku, płacąc za ich utrzymanie.