Ma 37 lat i o ile jako kobieta wcale nie przeciera szlaków, ponieważ przed nią były już w Nowej Zelandii dwie premierki, to niewątpliwie jest najmłodszą nowozelandzką polityczką na tym stanowisku. 20 lat temu, kiedy jako 17 latka wstępowała w szeregi Partii Pracy, była najmłodszym posłem. Po drodze zdążyła być doradczynią poprzedniej szefowej nowozelandzkiego rządu Helen Clark i brytyjskiego premiera Tony′ego Blaira. Nigdy jednak nie pchała się do przodu i proszona o objęcie przywództwa, swojej partii odmawiała siedem razy.
Całkiem niedawno twierdziła nawet, że liderem Partii Pracy zostałaby tylko pod warunkiem, gdyby cały jej klub został uderzony przez autobus, a ona jedyna ocalałaby z wypadku. Prośbom o przywództwo uległa jednak w wakacje i w związku z dymisją poprzedniego lidera Partii Pracy stanęła na jej czele 1 sierpnia. To wtedy zaczął się jej błyskawiczny wyścig do fotela premiera.
W ciągu kilku tygodni zapewniła Partii Pracy popularność i skok w sondażach o 19 punktów procentowych. Zmęczeni kilkuletnimi rządami Partii Narodowej Nowozelandczycy dali się uwieść młodej, energicznej, inteligentnej polityczce. Połączenie całkowitego poświęcenia się polityce z doskonałym wyczuciem społecznym, otwartością na drugiego człowieka i poczuciem humoru wywołały tzw. efekt Jacindy, a w kraju zapanowała istna Jacindomania.
Jacinda Ardern, socjaldemokratka, feministka, DJ-ka
Jako dziecko marzyła, by być policjantką. Została wychowana na mormonkę, ale porzuciła wiarę, bo kolidowało to z jej pozytywnym podejściem do związków osób tej samej płci. Dziś określa się jako agnostyczka. Mieszka ze swoim partnerem w Auckland, w domu, który od dawna remontują. I ma kota o imieniu Paddles, którego zdjęcia z podpisem „pierwszy kot Nowej Zelandii” zbierają na Twitterze setki polubieni. Na jej nocnym stoliku piętrzą się nieprzeczytane biografie polityków. Nie lubi kawy, z zamiłowania jest DJ-ką i – jak sama o sobie mówi – niegroźnym maniakiem komputerowym, któremu trudno oderwać się od swoich kont w mediach społecznościowych.
Jeszcze w college′u, w przeprowadzonej wówczas ankiecie, pod hasłem „najbardziej prawdopodobne, że zostanie premierem” najwięcej osób wpisało wtedy 19-letnią pannę Ardern. Mieli rację. Jacinda Ardern twierdzi też, że jest socjaldemokratką i feministką. Chodzi na demonstracje, a dzień po inauguracji Donalda Trumpa przyłączyła się do tysięcy kobiet w Auckland w ramach marszu kobiet na całym świecie. Zapytana podczas kampanii o to, jak pogodzi niechęć wobec Trumpa z obowiązkami premiera Nowej Zelandii, z szerokim uśmiechem odpowiedziała: „Będę dyplomatką”.
Równie dyplomatyczna była wtedy, kiedy dziennikarze pytali ją o to, czy chce mieć dzieci albo jak przyszłe macierzyństwo pogodzi z pracą. Najpierw spokojnie tłumaczyła, że zdaje sobie sprawę, że wiele kobiet mierzy się z łączeniem obowiązków domowych z zawodowymi, i sama też miała takie dylematy. Chociaż teraz już wie, jak w przyszłości pogodzić te dwie role. W końcu jednak nie wytrzymała i odparowała, że to absolutnie niedopuszczalne, żeby w 2017 r. zadawać podobne pytania pracującym kobietom, bo to, kiedy urodzą dzieci, nie powinno mieć żadnego wpływu na fakt, czy dostaną pracę czy nie.
Nowa Zelandia mierzy się z wyzwaniami
Podczas kampanii wyborczej charyzmatyczna i zawsze uśmiechnięta Ardern potrafiła ze wszystkimi znaleźć wspólny język. Dotarła do każdej grupy wiekowej i każdej społeczności. Opowiadała o bezdomności, ubóstwie i wykluczeniu. I o tym, że „rynek zawiódł najbiedniejszych mieszkańców kraju”. Zapowiedziała podniesienie płacy minimalnej, budowę tysięcy tanich domów, zwiększenie nakładów na opiekę zdrowotną, bezpłatne wyższe studia oraz walkę z ubóstwem wśród dzieci. Mówiła też, że nie chce zlikwidowania podatków dla osób o wysokich dochodach. I o tym, że marzy jej się państwo opiekuńcze, w którym ludzie będą w stanie zarobić na utrzymanie swojej rodziny.
Jej krytycy twierdzą, że to mrzonki, a Jacinda Arend jest niedoświadczona i straci swój blask równie szybko, jak go zyskała. Będzie jak kanadyjski premier, którego dziś wiele osób oskarża, że zamiast politykiem częściej bywa celebrytą. Albo jak młody przywódca Francji, którego popularność spada wprost proporcjonalnie do zapowiadanych przez niego reform. Jej też trudno będzie zrealizować swoje plany, zmniejszyć nierówności między bogatymi a biednymi i na szybko rozwiązać problemy, z którymi cały świat mierzy się od lat.
Były premier i jej wyborczy przeciwnik Bill English nazwał ją nawet kometą, która przemknie przez świat wielkiej polityki i szybko zniknie. Albo ustabilizuje się i uspokoi. Ale Jacinda zapowiedziała, że nie zrobi tego, bo wobec wydarzeń, które dziś dzieją się na świecie, nikt nie powinien być ustabilizowany i spokojny.