Nad 62-letnim Mariano Rajoyem musi czuwać opatrzność. Charakterystyczną brodę, która dziś, siwa, dodaje mu powagi i aury doświadczonego męża stanu, zapuścił rok po skończeniu studiów, żeby ukryć szpecące twarz blizny: efekt wypadku samochodowego. Już jako lider opozycji wyszedł z katastrofy helikoptera jedynie ze złamanym palcem. Te dwa wydarzenia rozdziela ćwierć wieku, w tym czasie Rajoy nauczył się, że nieprzewidzianym wypadkom trzeba się dać rozwijać w swoim tempie, a nagrodą będzie właśnie przetrwanie. Tak jak przy okazji obecnego kryzysu.
W ubiegłym tygodniu sytuacja w Katalonii była wciąż niepewna: premier autonomii Carles Puigdemont niby zadeklarował niepodległość, ale już po chwili oficjalnie poprosił regionalny parlament o „wstrzymanie” ogłoszenia secesji. W odpowiedzi Rajoy wysłał do Barcelony oficjalne pismo z dwoma żądaniami. Puigdemont musi jasno określić, czy na pewno ogłosił niepodległość, a w takim przypadku ma jeszcze kilka dni „ostatniej szansy”, by oficjalnie wycofać się z tej decyzji.
W razie gdyby Barcelona nie spełniła tych warunków, szef rządu skorzysta z artykułu 155. konstytucji, który pozwoli mu na zawieszenie autonomii Katalonii, przejęcie bezpośrednich rządów w regionie i zorganizowanie tam nowych wyborów. Musi w tym celu dostać zgodę hiszpańskiego senatu – nie będzie z tym problemu, bo centro-prawicowa Partia Ludowa, na której czele stoi Rajoy, ma w tej izbie większość absolutną.
Dżentelmen z prowincji
Na wszelki wypadek premier już teraz zapewnił sobie poparcie drugiego ugrupowania w parlamencie, socjalistów. Rajoy stoi na czele rządu mniejszościowego, więc w niektórych sprawach musi liczyć na milczącą przychylność tego zwykle wrogiego mu ugrupowania. Ale być może już niedługo będzie się mógł na nich nie oglądać – właśnie dzięki Katalonii.
Według najnowszych badań opinii publicznej ponad połowa Hiszpanów chce zastosowania artykułu 155. A najgłośniej domagająca się tego partia Ciudadanos (przezywana Partią Ludową Light, dla wyborców mniej konserwatywnych obyczajowo, ale wciąż prawicowych) rośnie w sondażach. Gdyby Hiszpanie dziś poszli do urn, niemal podwoiłaby liczbę swoich posłów i zastąpiła na trzecim miejscu lewicowe Podemos.
Dla Rajoya to świetna wiadomość. Może rozpisać wcześniejsze wybory, politycznie skapitalizować wzrost nacjonalistycznych nastrojów w Hiszpanii i razem z Ciudadanos sformować większościową prawicową koalicję, na której czele dalej stałby dzisiejszy premier: najgorzej oceniany polityk w kraju, powszechnie wyszydzany za swoje liczne gafy oraz całkowity brak charyzmy.
Rajoy jest często krytykowany za całkowitą pasywność w obliczu narastającego katalońskiego kryzysu, która miała ostatecznie doprowadzić do wybuchu obecnego konfliktu. Ale w rzeczywistości gra na zwłokę to przemyślana strategia premiera, która od wielu lat okazuje się być jego najmocniejszą bronią.
We własnej autobiografii określa się jako „dżentelmen z prowincji”. Urodzony w zimnej i wiecznie deszczowej Galicii, odebrał edukację w szkołach prowadzonych przez jezuitów i dorastał w bardzo katolickim, konserwatywnym środowisku. Po latach, już w roli szefa opozycji, dał się poznać jako gorący przeciwnik legalizacji małżeństw homoseksualnych oraz liberalizacji ustawy aborcyjnej, pomimo szerokiego społecznego poparcia dla obu inicjatyw. Uważa się za podobnego do ojca: „perfekcjonisty, introwertyka, bardzo ostrożnego”.
Pierwotnie miał być prawnikiem – jak jego dziadek, ojciec oraz czwórka rodzeństwa. Jeszcze podczas studiów ojciec zmuszał go do wstawania codziennie o 5 rano i zakuwania do egzaminu na notariusza. Opłaciło się: Mariano zdał śpiewająco i w wieku 23 lat został najmłodszym w całej Hiszpanii prawnikiem zajmującym się rejestrami nieruchomości (rekord prawie pobił jego własny brat Enrique, ale zabrakło mu kilku tygodni).
W tym czasie Rajoy myślał już o innej karierze. W 1976 r., w rok po śmierci generała Franco i podczas pierwszych demokratycznych wyborów od wojny domowej, rozlepiał plakaty dla Sojuszu Ludowego. Na czele partii założonej przez byłych frankistów stał najwybitniejszy współpracownik dyktatora Manuel Fraga, który jako minister turystyki w latach 60. otworzył Hiszpanię na świat, przyczynił się do jej częściowej liberalizacji, a potem transformacji demokratycznej.
Fraga, po upadku dyktatury rządzący rodzinną Galicią, zwrócił uwagę na ambitnego krajana, który mimo ostatniego miejsca na liście zdobył fotel w lokalnym parlamencie, znów jako najmłodszy. Pomagał mu w dalszej karierze, a gdy ugrupowanie przekształciło się w dzisiejszą Partię Ludową, wysłał protegowanego do Madrytu. Rajoy nie zmarnował szansy: w rządzie José Marii Aznara (1996–2004) był kolejno ministrem administracji, edukacji i spraw wewnętrznych, wicepremierem oraz rzecznikiem rządu. Wreszcie został przez premiera oficjalnie namaszczony na swojego następcę.
Terapia szokowa Rajoya
I wtedy przyszła katastrofa. 11 marca 2004 r. w zamachach bombowych na stołeczny dworzec Atocha zginęły 192 osoby, a 1858 zostało rannych. Do dziś to najkrwawszy atak terrorystyczny na całym kontynencie w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. Tragedia wstrząsnęła krajem, na ulicach protestowały miliony obywateli, a choć niemal od samego początku dowody wskazywały na zemstę Al-Kaidy za udział Hiszpanii w wojnie w Iraku, to Rajoy publicznie powiedział, że za atakiem stoi ETA. Trzy dni później dowodzona przez niego Partia Ludowa poniosła druzgocącą porażkę w wyborach.
To był tylko początek problemów polityka z Galicii. Reformy społeczne wprowadzane przez socjalistów okazały się tym, na co czekali coraz bardziej liberalni Hiszpanie, Partia Ludowa przegrała też następne wybory, a wewnątrz ugrupowania coraz głośniej słychać było krytyków Rajoya. Zapewne po kolejnej porażce pożegnałby się z karierą, ale na szczęście dla niego lewicowy rząd po prostu ignorował międzynarodowy kryzys gospodarczy, więc gospodarka się załamała i w przyspieszonych wyborach ludowcy wrócili do władzy.
W 2011 r. debiutujący na stanowisku premiera Rajoy zgotował rodakom terapię szokową. Rząd wprowadził drastyczne cięcia w służbie zdrowia i edukacji, zamroził pensje w budżetówce, podniósł podatki. U szczytu recesji bez pracy był co czwarty obywatel, a wśród młodzieży nawet co drugi. Za zarobkiem wyemigrowało 800 tys. Hiszpanów. Według danych Rady Najwyższej Sądownictwa eksmisją objęto 600 tys. mieszkań.
W dodatku rząd Rajoya zablokował wykonywanie przegłosowanej wcześniej przez socjalistów ustawy o pamięci historycznej (na podstawie której miano wreszcie zidentyfikować szczątki ofiar dyktatury, do dziś spoczywające w masowych grobach w całym kraju), a równocześnie przeforsował tzw. prawo knebla, przewidujące ogromne kary finansowe m.in. za „szkodliwe dla bezpieczeństwa kraju wypowiedzi publiczne” lub fotografowanie policjantów podczas pracy. Opozycja szybko okrzyknęła to powrotem do metod frankizmu.
W tym czasie krajem wstrząsnęły potężne afery korupcyjne. Brudne ręce okazali się mieć wszyscy aktorzy sceny politycznej, ale żadne ugrupowanie nie pogrążyło się tak bardzo jak Partia Ludowa. 900 jej członków, często ze świecznika, stawało już przed sądami i często kończyło w więzieniu. Rajoy, choć sam nigdy nieoskarżony, zbierał żniwo skandali. W 2013 r. media ujawniły, że wysłał esemesa o treści „Bądź silny” do byłego skarbnika partii, który po aresztowaniu wyznał prokuraturze, że przez lata prowadził podwójną księgowość i ukrywał w ten sposób łapówki dla partii od różnych przedsiębiorców. A zaledwie cztery miesiące temu Rajoy, jako pierwszy premier w historii, musiał zeznawać przed sądem jako świadek w sprawie korupcji jego ugrupowania w stolicy.
Zniechęceni Hiszpanie ukarali dotychczasowych polityków, w 2015 r. oddając znaczną część głosów na nowe ugrupowania. Partia Ludowa, choć zwycięska, zdobyła najmniej miejsc parlamentarnych w swojej historii. Nikt nie chciał utworzyć koalicji z Rajoyem dalej na fotelu premiera, ale opozycji nie starczyło ludzi do utworzenia alternatywnego rządu, więc pół roku później powtórzono wybory. Rezultat to tak samo podzielony parlament, w którym ostatecznie udzielono poparcia politykowi z Galicii tylko po to, żeby uniknąć kolejnej przyspieszonej kampanii.
Po ujawnieniu esemesa do byłego skarbnika partii dziennikarze zapytali jednego z doradców Rajoya, czy premier zamknął się w gabinecie, bo planuje dymisję? „Nie, ogląda Tour de France” – padła odpowiedź (jest znanym miłośnikiem kolarstwa).
Żelazne nerwy to największy atut premiera, a przeczekiwanie problemów to strategia, która do tej pory przynosiła mu same sukcesy. Gdy Aznar zastanawiał się, czy aby nie uczynić swoim następcą innego polityka, Rajoy poczekał, aż konkurent skompromituje się romansem pozamałżeńskim. Gdy nie mógł pokonać socjalistów w normalnych wyborach, poczekał, aż sami wyłożą się na kryzysie. Gdy przez kraj przetaczały się fale protestów przeciw jego reformom i korupcji, poczekał, aż się wypalą, a gospodarka zacznie wychodzić z kryzysu. Gdy po podwójnych wyborach nikt nie chciał koalicji z nim w roli premiera, poczekał, aż pozostałe partie wykończą się we wzajemnych kłótniach i w końcu pozwolą mu na rząd mniejszościowy. A teraz przeczekał kryzys w Katalonii.
Ma w ręku wszystkie karty
Rajoy, chcąc nie chcąc, realizuje hasła frankistowskiej propagandy, twierdząc, że w Hiszpanii istnieje tylko naród hiszpański. Choć jego dziadek współtworzył statut autonomii Galicii, a on sam twierdzi, że „nikt nie jest bardziej galisyjski niż ja”, to nigdy nie nauczył się języka galisyjskiego. Gdy socjaliści nawiązali rozmowy pokojowe z polityczną reprezentacją ETA, ogłosił zerwanie kontaktów z ich ugrupowaniem. A gdy wynegocjowali z Barceloną nowy statut autonomiczny Katalonii, zatwierdzony potem w referendum, zaskarżył go do Trybunału Konstytucyjnego, bo w dokumencie znalazł się zapis, że Katalończycy to naród.
W 2010 r. sąd wykreślił więc ten zapis, a dwa tygodnie po tej decyzji na ulice Barcelony wyszło w proteście ponad milion osób. Poparcie dla niepodległości wzrosło w regionie z niecałych 20 proc. do prawie 50. Katalończycy coraz ostrzej reagowali też na politykę cięć Rajoya i że w środku kryzysu wciąż dopłacają do budżetu ponad 10 mld euro. Przez ten czas premier konsekwentnie odmawiał rozmów z obozem niepodległościowym, ignorował rosnące napięcie i czekał, aż sytuacja sama się rozwiąże.
Teraz staje się jej jedynym beneficjentem. Ma w ręku wszystkie karty i może bez obaw czekać na ruch przeciwnika. Gdyby to było lato, pewnie spokojnie oglądałby Tour de France.