Świat

Dyplomacja sfinksa

Amerykański sekretarz stanu zaczyna mieć dość

Tweet Donalda Trumpa: „Tillerson marnuje czas próbując negocjować z Rakietowym Człowiekiem”, czyli Kim Dzong Unem. Tweet Donalda Trumpa: „Tillerson marnuje czas próbując negocjować z Rakietowym Człowiekiem”, czyli Kim Dzong Unem. Andrew Harrer / Getty Images
Sekretarz stanu Rex Tillerson skwapliwie zaprzeczył, że szykuje się do dymisji. Ale niewątpliwie z prezydentem Trumpem nadają na różnych falach.
Po najnowszym spięciu na linii Trump–Tillerson pojawiły się apele do sekretarza stanu, aby podał się do dymisji.U.S. Department of State/Wikipedia Po najnowszym spięciu na linii Trump–Tillerson pojawiły się apele do sekretarza stanu, aby podał się do dymisji.

Artykuł w wersji audio

Według przecieków po przemówieniu Donalda Trumpa na zjeździe Skautów Ameryki, wbrew ich tradycji przesiąkniętym polityką, Tillerson, który kiedyś tą organizacją kierował, miał nazwać prezydenta „debilem” (moron) i chciał ustąpić z urzędu. Wyperswadowali mu to dopiero wiceprezydent Mike Pence i inni członkowie gabinetu, błagając, by nie odchodził, przynajmniej przed końcem roku, bo seria zwolnień i rezygnacji w ekipie Trumpa pogłębia wrażenie chaosu. Obecne oświadczenie sekretarza stanu i zaprzeczenia jego rzecznika nie zabrzmiały zbyt wiarygodnie, bo od dawna gromadzą się sygnały, że Tillerson ma dość swojej posady. I prawdopodobnie także swego szefa w Białym Domu.

Po żenujących wypowiedziach Trumpa na temat burd w Charlottesville, kiedy ciepło mówił on o białych rasistach ścierających się z antifą, szef dyplomacji, zapytany w telewizji, czy się z nim zgadza, odpowiedział, że „prezydent mówi za siebie”. Trump był podobno wściekły, że Tillerson nie stanął w jego obronie. Ale obaj panowie od początku nadają jakby na innych częstotliwościach. Sekretarz stanu wyrażał publicznie inne stanowisko niż prezydent w sprawach konfliktu z Katarem, naciskał na niezrywanie układu nuklearnego z Iranem i sprzeciwiał się pomysłowi Trumpa, by ukarać sankcjami Wenezuelę.

Podobnie jak doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego H.R. McMaster, minister obrony James Mattis i szef kancelarii Białego Domu John Kelly, Tillerson stara się tu utrzymać politykę zagraniczną i obronną USA w tradycyjnych ramach, zapewniających jej stabilność i ciągłość, ale Trump, darzący respektem wspomnianą trójkę – emerytowanych generałów – niespecjalnie okazuje podobny szacunek szefowi dyplomacji.

We wrześniu, kiedy po kolejnych testach rakietowych i nuklearnych w Korei Północnej Waszyngton rozważał możliwości pokojowego rozwiązania konfliktu, sekretarz stanu niespodziewanie ogłosił, że USA otworzyły bezpośredni kanał komunikacji z reżimem w Pjongjangu, dając do zrozumienia, że wkrótce mogą się rozpocząć rozmowy. Tymczasem następnego dnia Trump wypuścił w świat dwa tweety. W pierwszym napisał, że „Tillerson marnuje czas, próbując negocjować z Rakietowym Człowieczkiem”, czyli Kim Dzong Unem, a w drugim: „Oszczędź swoją energię, Rex, i tak zrobimy, co trzeba” – sugerując, że Koreę Północną spotka, jak sam wcześniej groził, „ogień i furia”. Chociaż wiadomo, że wojna na półwyspie oznacza perspektywę kolosalnych zniszczeń i ofiar w Korei Południowej, gdzie wciąż stacjonuje ponad 30 tys. amerykańskich żołnierzy.

Zły i dobry glina

Szokujące tweety Trumpa próbowano z początku tłumaczyć jako potwierdzenie, że USA prowadzą subtelną grę z Pjongjangiem – i Chinami – w której prezydent i Tillerson podzielili się rzekomo rolami „złego i dobrego gliny”. Przy czym wojownicza retoryka Trumpa miałaby umacniać adwersarza w przekonaniu, że rzeczywiście mają do czynienia z osobnikiem naprawdę zdolnym do prewencyjnego uderzenia w Koreę Północną. Powinna też przestraszyć Pekin, któremu zależy na utrzymaniu się reżimu Kima u władzy, ale nie na eskalacji napięcia na półwyspie koreańskim.

Okazało się jednak, że Trump wpadł po prostu w furię, bo Tillerson nie uzgodnił z nim swoich pojednawczych wypowiedzi. Ich publiczna krytyka przez prezydenta niweczy, przynajmniej na razie, szanse dyplomatycznych rozmów z Pjongjangiem, a już na pewno sam Tillerson traci wiarygodność jako ewentualny negocjator. Zdaniem publicysty „The Atlantic” Petera Beinarta Trump, z powodów, których możemy się domyślać, upokorzył po prostu sekretarza stanu, obsadzając go w roli „mięczaka”, aby podkreślić, że tylko on, jako twardziel, poradzi sobie z Rakietowym Człowieczkiem.

Nie było to pierwsze upokorzenie Tillersona, który w rządzie znalazł się niejako przypadkiem. Nominacja szefa korporacji Exxon bez żadnego politycznego doświadczenia na czwarte w hierarchii stanowisko w kraju od początku budziła kontrowersje i tłumaczyły ją trudności w doborze ekipy prezydenta. Jego otoczenie nie ufa establishmentowi polityki zagranicznej, a wielu republikanów odmówiło współpracy z Trumpem, podejrzewanym o rosyjskie konszachty i zrażającym do siebie nawet sojuszników USA.

O wyborze Tillersona miała przesądzić rekomendacja byłego szefa Pentagonu Roberta Gatesa, który znał go z czasów, gdy obaj działali w skautingu. Senat zatwierdził nominację stosunkiem głosów 56:43 – najsłabszą większością ze wszystkich sekretarzy stanu w historii. Na swego zastępcę Tillerson wybrał wytrawnego dyplomatę Elliota Abramsa. Zawetował to jednak Biały Dom, tłumacząc, że Abrams krytykował w kampanii wyborczej Trumpa. Był to pretekst, bo inni krytycy prezydenta, jak Rick Perry czy Nikki Haley, znaleźli się w jego gabinecie. Prawdziwym powodem była obawa trumpistów, że w Departamencie Stanu powstanie silny, bo oparty na profesjonalizmie, ośrodek władzy. Politykę zagraniczną miał kreować Biały Dom, a Foggy Bottom (kolokwialna nazwa ministerstwa) tylko ją realizować. Taki podział ról istnieje w Waszyngtonie od dłuższego czasu, ale za Trumpa doszedł do skrajności.

Nie patrzeć na sekretarza

Tillerson, debiutant w dyplomacji, był od początku zmarginalizowany. Nie brał udziału w pierwszych międzynarodowych spotkaniach prezydenta – z izraelskim premierem Netanjahu i szefem japońskiego rządu Shinzo Abe. Uczestniczyły w nich natomiast dzieci Trumpa: 35-letnia Ivanka i jej o rok starszy mąż biznesmen Jared Kushner, który został bliskim doradcą prezydenta. Większy wpływ na politykę zagraniczną zdawał się mieć nawet Steven Bannon, nacjonalistyczny ideolog Trumpa, włączony początkowo do prezydenckiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego (NSC) i dopiero niedawno zdymisjonowany.

Z czasem sekretarz stanu stał się bardziej widoczny: i na szczycie G7 we Włoszech, i spotkaniach w Moskwie grał już pierwsze skrzypce. Ale nadal nie ma swojego zastępcy i w Departamencie Stanu większość kierowniczych stanowisk pozostaje nieobsadzonych. Zawodowi dyplomaci, pracujący od lat dla demokratycznych i republikańskich prezydentów, sami odeszli albo zostali zwolnieni przez nowych mocodawców. Trumpiści nie ufają służbie dyplomatycznej, tak jak całej odziedziczonej po Obamie administracji federalnej, podejrzewając ją o nielojalność.

Izolacja nowego szefa dyplomacji przybierała czasem humorystyczne formy – na Foggy Bottom krążył w marcu okólnik, w którym instruowano urzędników, aby nie odzywali się do Tillersona pierwsi, a nawet nie nawiązywali z nim kontaktu wzrokowego. Sekretarz stanu odseparował się od mediów – przez sześć tygodni nie urządził ani jednej konferencji prasowej (normalnie briefingi odbywają się codziennie), a w podróże zagraniczne nie zabierał dziennikarzy. – Jego zdystansowany styl, powściągliwość w publicznych wypowiedziach, zasadniczo różni się od tego, co demonstrował jego poprzednik (John Kerry). Tillerson wprowadza na Foggy Bottom kulturę korporacji, ale nie staje się liderem dyplomacji. To może być problem – mówi Daniel Fried, były ambasador w Polsce, a ostatnio koordynator polityki sankcji w Departamencie Stanu. Rezerwa sekretarza stanu jest problemem, bo dyplomacja publiczna wymaga jasnego artykułowania celów polityki zagranicznej. Nie może on być sfinksem, jak się Tillersona czasem określa.

Wkrótce przyszedł kolejny cios – w rządowym projekcie budżetu wydatki na Departament Stanu obcięto o 28 proc. Biały Dom chce jednocześnie zwiększyć budżet na obronę o prawie 10 proc. Ameryka Trumpa stawia na hard power, siłę militarną i nacisk ekonomiczny, podczas gdy soft power, a więc dyplomacja, promowanie amerykańskich wartości, współpraca międzynarodowa, mają zejść na dalszy plan. – Fakt, że Tillerson zgodził się na takie cięcia, sugeruje, że w ogóle nie jest zainteresowany obroną resortu, którym kieruje. Nie rozumie też swej roli w komunikowaniu polityki opinii publicznej – mówi Daniel Serwer z Uniwersytetu Johna Hopkinsa.

Marginalizacja sekretarza stanu wynikała poniekąd z wizji świata i miejsca w nim USA, jaką Trump zdawał się proponować – wyrzeczenia się, pod hasłem America First, odpowiedzialności za ład globalny i skupienia na wąsko rozumianych interesach narodowych. Gdyby Ameryka zrezygnowała z wielostronnej współpracy międzynarodowej, przestała interesować się tym, co dzieje się w innych krajach, i politykę zagraniczną zredukowała do stosunków bilateralnych, Departament Stanu miałby mniej do roboty. Tak radykalny zwrot nie nastąpił, nie pozwalają na to generałowie w ekipie Trumpa, chociaż zmienił on kurs, którym Ameryka podążała za Obamy: od Wilsonowskiego multilateralizmu, w kierunku Realpolitik – w imię stabilizacji. Waszyngton zamilkł na temat łamania praw człowieka w Egipcie, Turcji i innych autorytarnych krajach, z którymi łączą Amerykę sojusze. Ale współpracownicy prezydenta szybko sprostowali jego najbardziej bulwersujące wypowiedzi. Tillerson, szef Pentagonu Mattis i nowy doradca ds. bezpieczeństwa narodowego MacMaster zapewnili, że nie będzie złagodzenia kursu wobec Rosji (w czym pomogła im Kreml-gate), NATO jest nieodzowne, a Chiny mogą się nie obawiać, że Waszyngton będzie wygrywał kartę Tajwanu.

Jest wrażenie chaosu

W polityce zagranicznej ekipy Trumpa trudno dopatrzyć się przemyślanej strategii, dominuje niespójność i improwizacja. Chorobliwie drażliwy prezydent ignorant niezbyt jest ciekaw świata. Z perspektywy pięciu miesięcy widać na przykład, że kwietniowy atak rakietowy na lotnisko w Syrii podyktowany był głównie względami polityki krajowej – miał wzmocnić obraz Trumpa twardziela i zademonstrować, że nie zawiera podejrzanych układów z Rosją. Wrażenie chaosu pogłębia rozziew między tym, co mówi, a raczej tweetuje prezydent, a co oświadczają Tillerson i generałowie.

Fani Trumpa twierdzą, że po hamletyzującym Obamie jego następca podejmuje decyzje szybko i nie waha się użyć siły. Ale w przypadku Korei Północnej, która będzie pierwszym ważnym testem skuteczności jego polityki, dyplomacja ma znaczenie pierwszorzędne. Trzeba bowiem doprowadzić do rzeczywiście szczelnych sankcji przeciw reżimowi Kima, co się nie uda bez współpracy z jego kluczowymi sąsiadami, Chinami i Rosją. Tymczasem w Departamencie Stanu, po 8 miesiącach rządów Trumpa, wciąż nie obsadzono stanowiska szefa wydziału ds. Azji Wschodniej i Pacyfiku.

Po najnowszym spięciu na linii Trump–Tillerson pojawiły się apele do sekretarza stanu, aby podał się do dymisji. Jak napisał w „The Atlantic” dyplomata Elliott Cohen, żaden z jego poprzedników nie był traktowany tak źle przez swego prezydenta i żaden nie zniósłby takiego podważania swojego autorytetu. Do rezygnacji wezwał go także prezes Council on Foreign Relations Richard Haas, którego zdaniem bez prezydenckiego poparcia nie będzie skuteczny na swoim stanowisku. W razie dymisji, jak się spekuluje, miałaby go zastąpić ambasador przy ONZ Nikki Haley, wschodząca gwiazda GOP, która uchodzi za jastrzębia i cieszy się zaufaniem prezydenta.

Ale Tillerson ma też obrońców – mocno popiera go Mattis, który sam często wypowiada się na tematy międzynarodowe, ale zawsze konsultuje z nim swoje oświadczenia. Eksperci z dyplomatycznym stażem, jak Aaron David Miller, uważają, że rezygnacja sekretarza stanu nic nie zmieni, gdyż każdy jego następca stanie przed tym samym problemem, z którym boryka się on. Ten problem to Donald Trump.

Polityka 41.2017 (3131) z dnia 10.10.2017; Świat; s. 52
Oryginalny tytuł tekstu: "Dyplomacja sfinksa"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Sport

Kryzys Igi: jak głęboki? Wersje zdarzeń są dwie. Po długiej przerwie Polka wraca na kort

Iga Świątek wraca na korty po dwumiesięcznym niebycie na prestiżowy turniej mistrzyń. Towarzyszy jej nowy belgijski trener, lecz przede wszystkim pytania: co się stało i jak ta nieobecność z własnego wyboru jej się przysłużyła?

Marcin Piątek
02.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną