To już nie będzie ta sama Angela Merkel. Dla Niemiec, Europy i także dla nas.
Chadecja CDU/CSU uzyskała 33 proc. głosów (najgorszy wynik od 1949 r.), tracąc około miliona wyborców po niebotycznym sukcesie w 2013 r. Dla koalicyjnej socjaldemokracji 20,5 proc. to także najgorszy wynik w historii republiki. Tymczasem wejście na trzecim miejscu do Bundestagu populistów z Alternatywy dla Niemiec AfD (z 12,6 proc.) otwiera w historii Republiki Federalnej całkiem nowy rozdział. Po raz pierwszy od lat 50. w Bundestagu znajdzie się partia „antysystemowa”, której prominentni przedstawiciele wzywają Niemców do powstania z kolan, odrzucenia „kultu winy”, postulują strzelanie na granicach do uchodźców, pozbycie się migrantów z podwójną tożsamością kulturową i przywrócenie dumy narodowej poprzez uznanie militarnych sukcesów Wehrmachtu. AfD jest jeszcze dość bezkształtną zbieraniną, a nie partią wodzowską. Współprzewodnicząca Frauke Petry już zapowiedziała, że założy własną frakcję. 94 posłów AfD nie będzie więc powtarzać odgórnie nakazanego przekazu dnia. Niemniej już zapowiedziano „odrzucenie poprawności politycznej”, prowokacyjne „łamanie tabu”, a w praktyce pewnie także norm zwykłego dobrego wychowania.
Poza AfD i powracającymi do Bundestagu liberałami z FDP nie ma w tych wyborach promiennych zwycięzców, choć w telewizyjnej „debacie słoni” – rzeczników partii, które weszły do parlamentu – wszyscy nadrabiali miną. Angela Merkel, bo jednak wygrała. Martin Schulz, bo ogłaszając przejście do opozycji, mógł nabrać wigoru, którego zabrakło mu w kampanii. Partia Lewicy, bo coś tam jej przybyło. A Zieloni i liberałowie – bo arytmetycznie są skazani na współrządzenie z Angelą Merkel.