Pewnego sierpniowego dnia 1991 r. mały sportowy samolot wystartował z lotniska w Ocala na Florydzie i po kilku minutach spadł na ziemię, na miejscu zginęło dwóch pasażerów. Pilotująca awionetkę Linda Keath straciła panowanie nad maszyną, kiedy próbowała uprawiać seks ze swoim towarzyszem lotu Carlem Terrym. Los nieszczęsnej pary mógłby być przestrogą dla beztroskich mieszkańców Florydy, którzy jakby zapominają, że ich kraina wiecznego lata nie skąpi wprawdzie uroków życia, ale także śmiertelnych niebezpieczeństw.
Nigdzie indziej w USA tak wielu ludzi nie ginie w czasie burzy od pioruna i nigdzie nie jest tak łatwo stracić dom albo samochód, „połknięty” w wyniku nagłego zapadnięcia podmokłego gruntu. Na lekkomyślnych spacerowiczów na mokradłach Everglades czyhają aligatory, a na ulicach Miami nocą – uzbrojeni bandyci na głodzie narkotykowym. I oczywiście wszystkim, którzy wybrali życie w „słonecznym stanie”, grożą huragany.
Z 36-godzinnym wyprzedzeniem
Irma, po której Floryda powoli się dźwiga, była jednym z największych tego typu kataklizmów w historii stanu. Huragany nawiedzają Florydę co roku. Leży ona na rutynowej trasie cyklonów znad Atlantyku, pustoszących Karaiby i uderzających w skierowany na południe półwysep w kształcie patelni z długą, wcinającą się w ląd w kierunku zachodnim rączką.
W 1926 r. huragan czwartej kategorii, nazwany Great Miami, niemal zrównał to miasto z ziemią i zabił ponad 400 osób. Dwa lata później huragan San Felipe Segundo przeszedł nad jeziorem Okeechobee w środku stanu, powodując powódź, w której zginęło 2,5 tys. ludzi. Cyklon Audrey, który w 1935 r. uderzył w wyspy Keys na południowym przyczółku Florydy, spowodował śmierć co najmniej 408 osób. W sierpniu 1992 r. Florydę nawiedził Andrew, huragan najwyższej, piątej kategorii, najsilniejszy w dziejach stanu. Zburzył do fundamentów ponad 65 tys. domów, głównie w południowej części stanu, i uszkodził 124 tys. innych, powodując straty obliczone na 26,5 mld dol., największe do tego czasu w USA. Bardziej kosztowne okazały się dopiero zniszczenia dokonane w 2005 r. przez huragan Katrina, który wywołał katastrofalną powódź w Nowym Orleanie.
Z początkowych prognoz wynikało, że Irma, opisywana jako huragan-monstrum, pobije wszelkie rekordy. Jednak zachowała się inaczej, niż przewidywano – zamiast zaatakować wschodnią część półwyspu, skierowała się na zachód, a przy tym osłabła, spadając do niższej kategorii. Spustoszenia okazały się mniejsze, niż się obawiano, i w całych Stanach Zjednoczonych – bo żywioł szalał też w południowych stanach sąsiadujących z Florydą – zginęło „tylko” 36 osób.
Stosunkowo skromne, w porównaniu z przeszłością, ofiary w ludziach nie były tylko wynikiem łagodniejszego przebiegu kataklizmu. Dzięki postępom meteorologii dużo wcześniej można dziś ostrzec mieszkańców zagrożonych terenów, co pozwala na odpowiednie przygotowania. Skala zniszczeń jest mniejsza wskutek zmian w budownictwie domów, lepiej wzmacnianych przeciw huraganom. W rezultacie systematycznie spada liczba śmiertelnych ofiar – przed drugą wojną światową ginęło w Ameryce z powodu huraganów średnio 1,4 tys. osób na dekadę, w latach 1940–69 zabiły one już tylko 700 na dekadę, a w latach 1970–99 – 250, i to mimo że coraz więcej ludzi osiedla się na wybrzeżu, gdzie niebezpieczeństwo jest największe.
Obecnie wiarygodne ostrzeżenie o kataklizmie przychodzi z co najmniej 36-godzinnym wyprzedzeniem. Przed Irmą zorganizowano na Florydzie masową ewakuację z obszarów zagrożonych. A sama akcja ratunkowa przebiega sprawniej, m.in. dzięki udoskonaleniu metod odpowiedzi na kataklizmy w całej Ameryce po ataku 11 września 2001 r.
W relacjach z Florydy po huraganie uderzał spokój, z jakim jej mieszkańcy przyjmowali ruinę swoich domów. Tak jakby straty były – jak ktoś powiedział – „nieuniknioną ceną przebywania w raju”. Bo tak Amerykanie postrzegają Florydę. W filmie „Nocny kowboj” z 1968 r. jeden z bohaterów, bezrobotny nowojorski cwaniak Ratso Rizzo marzy o podróży do Miami, krainy pomarańczy, plaż, pięknych kobiet i nieustającego karnawału.
Floryda liczy dziś ponad 20 mln mieszkańców i przyciąga corocznie ponad pięć razy tyle turystów. Jest ulubionym celem emerytów, którzy na starość szukają słonecznego ciepła, a także rodzin z dziećmi przyjeżdżających do Disney World koło Orlando, młodych ludzi spragnionych nocnych wrażeń w klubach i dyskotekach Miami Beach oraz hiphopowej, artystowskiej inteligencji sączącej mojito na Key West. Południowy cypel półwyspu, z latynoskimi klimatami i pamiątkami po gigantach amerykańskiej literatury: Erneście Hemingwayu i Tennessee Williamsie, to obowiązkowy punkt programu wykształconego podróżnika po Ameryce.
Aż trudno uwierzyć, że w przeszłości, a nawet jeszcze nie tak dawno, nikt nie nazwałby Florydy rajem. Jej hiszpańscy odkrywcy w XVI w. sądzili najpierw, że to jedna z wysp na Morzu Karaibskim, o wilgotno-gorącym, malarycznym klimacie, nienadająca się do zasiedlenia. Na północno-wschodnim krańcu półwyspu zbudowali pierwsze europejskie miasto na terytorium dzisiejszej Ameryki, St. Augustine, ale południowa jego część, z jego wiecznie podmokłymi gruntami, zdawała się uniemożliwiać uprawy rolne.
Kiedy Amerykanie przejęli ostatecznie Florydę od Hiszpanii w 1821 r., długo ociągali się z jej kolonizacją – odstraszały ich nieprzyjazne ludziom pustkowia zamieszkane przez Indian Seminole, wśród których znajdowali schronienie zbiegli niewolnicy. Udzielany im azyl przyspieszył w latach 30. XIX w. decyzję rządu o pacyfikacji Indian i ich deportacji do Oklahomy. Uczestniczący w tej akcji żołnierze byli pierwszymi Amerykanami dłużej przebywającymi na Florydzie. W listach do rodzin opisywali ją jako „odrażające, porzucone przez Boga” piekło na ziemi. Po co w ogóle – pytali kierujący akcją oficerowie – wydaliśmy miliony na zakup tego terytorium, zamiast zostawić je komarom i tubylcom?
Floryda weszła jako stan do unii w 1845 r., ale przez następne pół wieku pozostała zapadłą prowincją, gdzie prawie nikt nie zaglądał. Pod koniec XIX w. na południu stanu mieszkało raptem 300 osadników, a Miami było maleńką wioską. Jak przypomniał w „Politico” znawca Florydy, dziennikarz Michael Grunwald, jeden z odwiedzających ją podróżników powiedział, że „gdyby miał na własność Miami i piekło, wynająłby Miami i mieszkał w piekle”.
Wieloetniczny boom
Głównym problemem Florydy był zawsze nadmiar wody. Powodzie po burzach stale zalewały ogromne tereny, i tak już trudne do zagospodarowania, bo podmokłe. Pierwsze próby osuszenia bagien podjęto pod koniec XIX w. Na przełomie stuleci zbudowano linię kolejową wzdłuż wschodniego wybrzeża, aż do Key West, co ożywiło migrację na południe, do powstających tam fabryk cygar. Wynalazki klimatyzatora i sprejów przeciw owadom dodatkowo zachęciły do osiedlania się w upalnym i pełnym insektów stanie.
W latach 20. XX w. zaczął się boom nieruchomościowy. Na ulicach Palm Beach i Fort Lauderdale roiło się od brokerów-aferzystów, sparodiowanych przez Groucho Marxa w filmie „Cocoanuts”, którzy naciągali frajerów na zakup działek wyglądających wspaniale w czasie suszy, ale tonących w wodzie w porze deszczowej. Euforii położyły kres huragany w 1926 i 1928 r., po których pojawiały się pomysły wzniesienia muru hamującego migrację na południe. Ostatecznie jednak zabrano się za osuszanie mokradeł – w rejonie Everglades zbudowano liczącą łącznie ponad 3 tys. km sieć kanałów i wałów przeciwpowodziowych. Floryda była gotowa na przyjęcie przybyszów z północy.
Po drugiej wojnie światowej na półwysep zaczęły masowo zlatywać Snowbirds, czyli „śnieżne ptaki”, jak w Ameryce nazywają migrantów z zimnej północy do ciepłych stanów południa. Powojenny dobrobyt pozwolił wielu z nich zachować dotychczasowe mieszkania i kupować na Florydzie drugie domy, w których mieszkają przez pół roku, na lato wracając do rodzinnych pieleszy. To przeważnie emeryci, w tym kilkaset tysięcy byłych żołnierzy. W słonecznym stanie znajdują pracę – jeśli jej szukają – w licznych tamtejszych bazach wojskowych i cywilnych instytucjach. Ale migrują też młodsi, zwabieni cenami nieruchomości, samochodów i niskimi podatkami.
Pod koniec lat 50. i później na Florydę napływają wielotysięczne fale uchodźców po rewolucji na Kubie. Osiedlają się w Miami, gdzie mieszkają już ich rodacy z poprzednich pokoleń imigracji. Prowincjonalne miasto przekształca się w metropolię dzięki Kubańczykom, wykształconym, zamożnym i przedsiębiorczym, którzy w Miami, wzdłuż ulicy Calle Ocho i w willowej dzielnicy Coral Gables, zaludniają „małą Hawanę”. To najpotężniejsza etniczna enklawa Florydy, ale nie jedyna – mieszkają tam także potomkowie imigrantów z Włoch, Hiszpanii i późniejsi przybysze z Portoryko i krajów Ameryki Środkowej. Czesi i Słowacy mają swój Masaryktown. A Polacy – których jest już na Florydzie ponad pół miliona – swój doroczny bal International Polonaise, organizowany przez Amerykański Instytut Kultury Polskiej.
Populacyjny, wieloetniczny boom zmienia społeczny i polityczny profil Florydy. W przeszłości typowy stan południa, zdominowany przez białych konserwatystów, za sprawą inwazji „śnieżnych ptaków” przekształca się w swing state, stan wahający się w wyborach między demokratami a republikanami. Północna jego część, zwłaszcza Panhandle, czyli należąca do pasa biblijnego „rączka patelni”, obfitująca w religijnych fundamentalistów, głosuje na prawicę, ale na południu, gdzie pod palmami osiedlają się spragnieni słońca przybysze z liberalnego wschodniego wybrzeża, w tym szczególnie liczni amerykańscy Żydzi, głosy zbierają demokraci. W ostatnich latach mogą liczyć nawet na część Kubańczyków, do niedawna wiernych republikanom, ale coraz bardziej mentalnie bliskich swoim lewicującym krewniakom z innych krajów Ameryki Łacińskiej.
Wielkość Florydy – jest trzecim co do liczby ludności stanem USA – sprawia, że „swingujący” charakter wynosi ją do rangi jednego z czołowych języczków u wagi w wyborach prezydenckich. Aż nazbyt dobitnie dowiodły tego wybory w 2000 r., kiedy wielomiesięczny spór o głosy między wiceprezydentem Alem Gore’em a George’em W. Bushem musiał rozstrzygnąć dopiero Sąd Najwyższy. Od tego czasu Florydę regularnie odwiedzają czołowi krajowi politycy ubiegający się o prezydenturę, a z nimi chmara dziennikarzy.
Zwykli ludzie mają dziesiątki innych powodów do odwiedzania słonecznego stanu. Rodzice przywożą dzieci do baśniowych parków tematycznych Disney Worldu. Fani kosmosu pielgrzymują do Centrum Kennedy’ego na przylądku Cape Canaveral. Pasjonaci architektury nie ominą Miami Beach, z jego historycznym dystryktem, gdzie wzdłuż Ocean Drive ciągną się przepiękne, zbudowane w latach 20., kolorowe domy w stylu art déco. Dzięki balsamicznemu klimatowi Floryda stała się też mekką sportu – jest tam bez liku słynnych na świecie szkół tenisowych, z Akademią Boltieriego na czele, mnóstwo pól golfowych i tory kultowych wyścigów samochodowych NASCAR w Daytona Beach.
Kogo ekscytuje blichtr bogactwa, powinien obejrzeć wille celebrytów we włoskim stylu w Palm Beach nad oceanem. Tam właśnie znajduje się Mar-a-Lago, posiadłość, o której ostatnio głośno, gdyż jej właściciel, nowojorski magnat nieruchomościowy, został niespodziewanie prezydentem USA. Donald Trump nazwał swoją rezydencję zimowym albo południowym Białym Domem i podejmuje tam co ważniejszych swoich gości, jak przywódca Chin Xi Jinping.
Można by więc pomyśleć, że nowy prezydent będzie się szczególnie troszczył o Florydę, gdzie problemów nie brakuje. Mokradła Everglades udało się częściowo osuszyć kosztem zaburzenia ich unikatowego ekosystemu. Plan jego odbudowy istnieje od 17 lat, został nawet uchwalony przez Kongres, ale nie wprowadzono go w życie. Z huraganami ludzie radzą sobie lepiej, ale z powodu ocieplania się klimatu będą one częstsze i coraz silniejsze. Tymczasem Trump kwestionuje związek zmian klimatycznych z działalnością człowieka, wycofał USA z porozumień paryskich, a jego agencją ochrony środowiska kieruje polityk o podobnych poglądach, sprzymierzony z lobby producentów paliw kopalnych. Kongres jest w rękach republikanów, raczej obojętnych na troski ekologów.