Barcelończycy ogłosili po zamachach dumne „No tinc por”, nie boję się. Ale wkrótce rozpoczynają podróż w nieznane.
Miejsce banalnie ewidentne: Barcelona, Las Ramblas, najpopularniejszy deptak w mieście, szczyt sezonu, tysiące turystów. Czwartek, godz. 16.50. Pędząca zygzakiem biała furgonetka wybiera jak najwięcej ofiar, rozjeżdża je, podrzuca w górę, zabójcza trasa liczy 1,2 km, aż pod pomnik Kolumba na wybrzeżu. Ginie 13 osób, grubo ponad setka rannych, z 38 krajów. Kierowcy udaje się uciec. Od ponad roku obowiązuje czwarty, prawie najwyższy, stopień alertu antyterrorystycznego. Było wiele ostrzeżeń, udaremnionych prób i zatrzymań, bo Hiszpania odrobiła lekcje po madryckim zamachu Al-Kaidy na dworcu Atocha w marcu 2004 r., kiedy od eksplozji ładunków zginęły 192 osoby i blisko 1,5 tys. zostało rannych.
Od tamtej pory przez 13 lat nie wydarzyło się nic złego, co w Europie było stawiane za wzór skuteczności. Ale teraz to nowy (modny od roku, od masakry na promenadzie Anglików w Nicei, w Dzień Bastylii) rodzaj zamachów typu low cost, tanich i dostępnych. Ale i trudniejszych do zapobiegania. Bo nie trzeba wielu spiskowców, przygotowań, szkolenia wojskowego za granicą, ryzyka zakupu broni, ożywionej komunikacji z centralą. Wystarczy internet i wypożyczalnia samochodów.
Nocą tego samego dnia w turystycznym Cambrils na Costa Brava, 110 km od Barcelony, taki sam scenariusz: szarżujące audi też rozjeżdża tłum, ale koziołkuje. Pięciu sprawców ucieka, zostają zastrzeleni przez policję (ciągle poszukiwany jest kierowca). Młodzi chłopcy, wśród nich 17- i 18-latek.
Ale dobę wcześniej, prawdopodobnie w trakcie prac nad produkcją bomb, dochodzi do potężnej eksplozji w Alcanar, 200 km od Barcelony, w powietrze wylatuje dom.