Kryzys koreański wszedł w najostrzejszą fazę od lat. Przyczyniły się do tego nowe okoliczności.
Taktyka USA. Donald Trump odszedł od języka poprzedników. Zapowiada, że Ameryka poczęstuje Kim Dzong Una „ogniem i furią”. Tak recenzuje blisko ćwierć wieku starań mających odwieść dynastię Kimów od budowy arsenału jądrowego i rakietowego: Clinton – słaby i nieefektywny; Bush junior – to samo; „Obama? – nie chciał o tym rozmawiać”. Trump przypomina, że wyborcy zagłosowali na niego, by zaczął działać po nowemu. Faktycznie zrywa z rutyną, choć retorycznie i w swoim stylu chaotycznie. Np. w ciągu jednego dnia dwa razy postraszył Koreę wojną, by po spotkaniu z doradcami ogłosić, że daje szansę dyplomacji.
Dotąd główne role wydawały się trwale przypisane. Upraszczając, państwo Kimów gra uzbrojonego terrorystę, gotowego na spektakularne samobójstwo i przy okazji zgładzenie przetrzymywanych zakładników, własnych obywateli oraz mieszkańców Korei Płd. i Japonii, w których wymierzony byłby północnokoreański odwet za jakikolwiek atak. Kimowie nigdy nie chcieli zrezygnować ze zbrojeń, te są gwarancją trwania ich reżimu. Z kolei skonfliktowana z Koreą Ameryka była jeszcze policjantem starającym się przemówić szantażyście do rozumu, przedstawić korzyści wynikające z przestrzegania reguł współżycia społeczności międzynarodowej. Trump przepisał swoją kwestię. Policyjny negocjator zaczął grozić terroryście i daje do zrozumienia, że zakładnicy niespecjalnie go obchodzą. Nowością jest więc to, że przynajmniej chwilowo to Kim sprawia wrażenie bardziej opanowanego niż chwiejny Trump.
Tempo zbrojeń i widmo wojny jądrowej. Nie zdarzyło się, by państwa posiadające broń jądrową tak chętnie i intensywnie straszyły się atakiem.