Artykuł w wersji audio
Hwasong-14 może uderzyć w dowolne miejsce na świecie – głosi północnokoreańska propaganda. Zagraniczni eksperci po oględzinach trajektorii lotu z 4 lipca ocenili, że zasięg jest sporo mniejszy, obejmuje Azję Południowo-Wschodnią, Moskwę, Zatokę Perską, w Ameryce całą Alaskę. Same rekordy odległości nie mają aż takiego znaczenia jak sposób, w jaki nowa rakieta uzupełnia arsenał przywódcy Korei Płn.
Kim Dzong Un ma teraz komplet pocisków prawdopodobnie zdolnych uderzać na bliskich i dalszych dystansach – piszą we wspólnej analizie Ankit Panda z przyglądającego się problemom Azji portalu Diplomat i prof. Vipin Narang, politolog z Massachusetts Institute of Technology. Hwasong-14 pozwala państwu o PKB województwa podkarpackiego trzymać w szachu supermocarstwo i podważać amerykańskie gwarancje dla dalekowschodnich sojuszników. USA dobrze się zastanowią, czy włączyć się w konflikt z udziałem Korei Płn., skoro za Seul czy Tokio mogą umierać amerykańscy cywile mieszkający tysiące kilometrów od właściwej linii frontu.
Północnokoreańskie postępy idą w niezłym tempie. W 1999 r. wywiad amerykański prognozował, że państwo Kimów zbuduje rakietę międzykontynentalną z odpowiednio zminiaturyzowaną głowicą jądrową gdzieś w okolicach 2015 r. Niewiele się pomylił, latająca rakieta już jest (choć wywiad południowokoreański wątpi w jej rzeczywistą sprawność). Korea Płn. sugeruje, że głowicę też już ma, obiecuje ją wysłać na USA, kiedy zajdzie potrzeba.
W styczniu prezydent Donald Trump zapewniał, że to się nie stanie, choć trudno się połapać, czy we wpisie na Twitterze chodziło mu o to, że Kim nie opracuje takiej rakiety czy że nie użyje jej w boju przeciw USA. W 2016 r. rakiety latały lub próbowały latać 24 razy, nieudane testy też się przydawały, uczono się na błędach. W zeszłym roku ładunki jądrowe wypróbowano dwukrotnie. Kolejne testy są zapowiadane i spodziewane, mimo że każdy będzie łamał prawo międzynarodowe.
Po locie 4 lipca Moon Jae-in, urzędujący od maja prezydent Korei Płd., stwierdził, że wobec tak poważnej prowokacji trzeba zrobić coś więcej, niż tylko wydać oświadczenie. Pierwszy raz na lot rakiety Północy Południe odpowiedziało własnymi ćwiczeniami i odpaleniem rakiet znacznie krótszego zasięgu, w strzelaniu uczestniczyli obecni tam Amerykanie. Ostrzał poszedł w morze, ale był pozorowanym precyzyjnym uderzeniem na cele w Pjongjangu. Stany wysłały też na półwysep swoje bombowce strategiczne.
Jedyna gwarancja przetrwania
Dotąd zawiodły wszystkie próby odwodzenia Korei Płn. od zbrojeń. Starali się Bill Clinton i George W. Bush, oferowali setki milionów dolarów pomocy gospodarczej, dorzucały się do niej Japonia i zwłaszcza Korea Płd. Ale rodzina Kimów zawsze dochodziła do wniosku, że jedyną gwarancją jej przetrwania będzie broń masowego rażenia, osiągana kosztem wyrzeczeń i upodlenia żyjących w strachu i niedostatku poddanych.
Korei Płn. czy Iranowi nie wolno mieć broni jądrowej, bo tak chcą mocarstwa, wśród których pierwszeństwo zachowują stali członkowie Rady Bezpieczeństwa ONZ, składającej się tylko ze zwycięzców drugiej wojny światowej. Tu kluczowy argument brzmi: w każdej społeczności potrzeba policjantów pilnujących porządku, bo jakakolwiek zmiana status quo po prostu rozchwieje system. Sprawy są zbyt poważne – stawką jest przetrwanie cywilizacji – by jakiś chuligan, a już na pewno ktoś tak nieobliczalny jak Kim Dzong Un, straszył atomem.
Przekonanie o niestabilności emocjonalnej Kima tym łatwiej sobie wyrobić, że jego państwo pozostaje pariasem, odizolowało się na własne życzenie, trwa w doktrynie samowystarczalności. Tak jak Chiny w latach 60., gdy sprzymierzone były głównie z Albanią i dorabiały się swojej bomby i rakiet. Trwała rewolucja kulturalna i Mao Zedong podobno deklarował, że nie boi się wojny, bo ma do dyspozycji 600 mln mieszkańców, jak zginie połowa, to zostanie jeszcze 300 mln. Do globalnego konfliktu nie doszło, przy czym Kim Dzong Un wydaje się, przynajmniej na razie, bardziej racjonalny niż tamten Mao.
Kim sprawia wrażenie rozchwianego, bo ćwiczy się w sztuce blefu. Korea Płn. jest przewrażliwiona – nawet na atak konwencjonalny, np. na swoje instalacje wojskowe, odpowiedzieć może rakietami przenoszącymi broń masowego rażenia. Jest przygotowana na to, co stratedzy nazywają asymetrycznością odpowiedzi. Zapowiada, że zagrożona gotowa jest popełnić samobójstwo i pociągnąć za sobą możliwie wiele ofiar. To dominująca diagnoza w sprawie Kima.
Coś z tym trzeba zrobić – stwierdził na szczycie G20 w Hamburgu prezydent USA Donald Trump. Od miesięcy zapowiadał, że będzie pierwszym, który rozwiąże koreański pat, nie zawaha się przed żadnymi drastycznymi krokami, poważne konsekwencje wiszą w powietrzu, mówił w Warszawie, ale jego zapał z tygodnia na tydzień zdaje się przygasać. A skoro uległość i pogodzenie się z faktami nie wchodzą w rachubę, stare pomysły nie wypaliły, to potrzeba na gwałt nowych rozwiązań.
Jake Sullivan i Victor Cha, weterani amerykańskiej dyplomacji, zaangażowani we wcześniejsze negocjacje z Koreą Płn., mówią wprost, że nie ma co przywiązywać się do jakichkolwiek dotychczasowych ustaleń z Kimem, bo i on, i jego ojciec wszystkie ustalenia złamali. Wojna? Będzie zbyt straszna dla obu Korei, Japonii i dla Stanów, mających w regionie bazy i mnóstwo obywateli. Tylko w leżącej pod granicą 20-milionowej metropolii seulskiej mieszka ich 300 tys. Nierealne jest również rozwiązanie, zdaniem Sullivana i Cha najlepsze, zakładające przewrót pałacowy w Pjongjangu i wymianę Kim Dzong Una na kogoś mniej zafiksowanego na bombach i rakietach.
Trump wspominał o innej opcji – rozszerzeniu klubu atomowego o Japonię i Koreę Płd. Poszłyby śladami gaullistowskiej Francji, która zbudowała broń jądrową, gdy zaczęła wątpić, że w razie napaści państw Układu Warszawskiego USA przyjdą jej z pomocą. Inny wariant, ćwiczony w Europie Zachodniej podczas zimnej wojny, to amerykańska broń atomowa rozmieszczona w Korei Płd.
Daleki Wschód stał się tym, czym Europa była w epoce zimnej wojny – kluczowym polem rywalizacji mocarstw. Koreańczycy, główni zainteresowani, mają tu najmniej do powiedzenia.
Wina Chin
Poszukiwania fortelu wcześniej czy później prowadzą do Chin, sponsora i protektora Kima. Sullivan i Cha dowodzą, że to właśnie Chiny powinny ponosić konsekwencje tego, co się dzieje na Północy. Niech dadzą Kimowi gwarancje bezpieczeństwa, ale w zamian Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej pilnowałaby, czy Korea przestrzega ustaleń zamrożenia programu zbrojeń. Jeśli będzie oszukiwać, Chiny nie dostaną tego, za co zapłaciły. By więc nie wyjść na frajerów, same przypilnują Kima. Oczywiście – piszą Sullivan z Cha – Korea może się nie podporządkować, Chiny mogą się nie zgodzić i dalej będą sponsorować Kima, ale tak już jest od lat i w tej materii gorzej nie będzie.
Chińczykom powinno zależeć na spokoju na półwyspie, bo na jesiennym zjeździe partii – tak wynika z tradycji ostatnich dekad – trzeba będzie wskazać następcę Xi i zasygnalizować kompozycję kolejnej generacji przywódców. Z tego powodu najbliższe miesiące mają być dla chińskiej partii komunistycznej na tyle wymagające, że będzie chciała mieć możliwie mało poważnych zmartwień. Na razie Chiny nie garną się do brania odpowiedzialności. Prezydent Moon usłyszał na szczycie w Hamburgu od Xi Jinpinga, przewodniczącego ChRL, że nie ma szans, by Chiny zmieniły swoje nastawienie – w sprawie Korei Płn. zrobiły tyle, ile mogły, więc ich krytyka jest nieuzasadniona.
Oczekiwanie, że Chiny odwalą czarną robotę w Korei Płn., wydaje się mimo wszystko na wyrost. Pasuje im sytuacja, w której to ich protegowany wypycha Amerykę z Dalekiego Wschodu. I bardziej się boją upadku Korei Płn. niż jej bomb i rakiet. Wolą podzielony półwysep, a nie słabego Kima. Od jego hipotetycznego obalenia niedaleko do gwałtownej migracji z Północy oraz do zjednoczonej Korei posiadającej bombę atomową, co byłoby realizacją koszmarów chińskich strategów. Nie do pomyślenia jest także, by ktokolwiek nieprzychylny Chinom próbował okupować Koreę Płn.
Za sankcjami
Chińczycy objaśniają, że mają ograniczony wpływ na Kima, jego propaganda Chiny atakuje. Kim m.in. przy pomocy plutonów egzekucyjnych usuwa z otoczenia ludzi z kontaktami w Pekinie, jedynym źródle potencjalnie poważnego zagrożenia. Ale gdy trzeba, Chińczycy podają mu tlen. 85–90 proc. obrotu w handlu zagranicznym Korea Płn. wykręca z Chinami, które kupują jej surowce naturalne z dużą zniżką, w zamian sprzedając ropę naftową i przymykając oczy na przemyt utrzymujący północnokoreański czarny rynek, podstawowe źródło zaopatrzenia ludności.
Podnosząc w Radzie Bezpieczeństwa rękę za sankcjami, Chińczycy liczą się z tym, że nie będą owych ustaleń skrupulatnie przestrzegać. Sekunduje im tu Rosja. Zaraz po dziewiczym locie Hwasong-14 Władimir Putin i Xi zgłosili celowo nierealny plan zapewnienia pokoju: Korea Płn. zamraża testy rakietowe i jądrowe, ale w zamian za zakończenie dorocznych ćwiczeń amerykańsko-koreańskich.
Chinom się nie podoba, że Amerykanie zainstalowali tarczę antyrakietową w Korei Płd., obawy dotyczą zwłaszcza radarów mogących szpiegować chińskie terytorium. Kiedy Południe zgodziło się na tarczę, Chiny zablokowały koreańskie sklepy internetowe, podróże grup chińskich turystów do Korei Płd. i występy gwiazd tamtejszej kultury popularnej.
Teraz sankcje Chinom zaserwowały Stany Zjednoczone. Wycelowały je w chiński bank mający prać północnokoreańską gotówkę i przedsiębiorstwo handlu morskiego, wożące towary na Północ. Kara sprowadza się do tego, że amerykańskim obywatelom i firmom nie wolno robić interesów z podmiotami objętymi sankcjami. Chiny oburzają się też na Amerykę, że obiecała sprzedać broń Tajwanowi za 1,4 mld dol., w tym radary, torpedy itd., co ogłoszono, gdy ChRL świętowała 20. rocznicę odzyskania Hongkongu.
Ostatnie pociągnięcia rządu Trumpa aplauzem nagradza nawet ta część amerykańskiej prasy, która życzy mu rychłego impeachmentu. Tyle że zamiast ograniczać postępy północnokoreańskiego programu zbrojeniowego, niezbyt uciążliwe, ale głośne medialnie kary torpedują głównie stosunki chińsko-amerykańskie. Zmierza to ku perspektywie otwartej rywalizacji o pozycję na Pacyfiku i rolę w światowej gospodarce, z prztyczkami pod byle pretekstem. Na początek Hwasong-14 może rykoszetem uderzyć w cła na chińską stal, Trump o wyższych stawkach już napomknął.