Rany boskie, ależ taki ageizm jest strasznie niepoprawny! Jednak wygląda na to, że 40- i 50-latków na czele świata zastępują 70-latkowie. Nie wiadomo jeszcze, czy jest to dobre czy złe, ale jest w tym sens.
Przynajmniej od początku XXI w. marudziliśmy, że polityka umarła, bo pożarł ją marketing polityczny oddający władzę tym, którzy telewizjom dają dobre „setki” i na billboardach mogą się estetycznie ścigać z reklamą bielizny. Martwiliśmy się, że mądrość i doświadczenie przestały się liczyć, bo kult witalnej młodości pozbawił je znaczenia.
Przereklamowana młodość
Sądząc po metrykach wschodzących teraz politycznych gwiazd, w polityce Zachodu młodość okazała się przereklamowana, a może nawet rozczarowująca. Dokładnie 10 lat temu po latach rządzenia Partią Pracy i Wielką Brytanią na emeryturę przeszedł urodzony w 1953 r. Tony Blair. Teraz swoją wielką karierę na czele Partii Pracy, a po następnych wyborach może też na czele Wielkiej Brytanii, zaczyna Jeremy Corbyn – starszy o cztery lata od Blaira. Zostając premierem, Blair miał 44 lata. Jeśli Corbyn za cztery lata zostanie premierem, będzie miał przeszło 70 lat.
W USA urodzonego w 1961 r. Baracka Obamę zastąpił urodzony 15 lat wcześniej Donald Trump, który ostatecznie wygrał z młodszą o rok Hillary Clinton. Najpoważniejszym konkurentem Clinton i jedynym politykiem mogącym wygrać z Trumpem był Bernie Sanders urodzony 20 lat wcześniej niż Obama, którego miał szansę zastąpić. Gdyby szefowie Partii Demokratycznej nie stanęli murem za Clinton, to prezydentem Stanów Zjednoczonych byłby dziś zapewne mający 76 lat Sanders, a nie mający 71 lat Trump. Większość świata już chyba żałuje, że tak się nie stało, chociaż byłby on o sześć lat starszy niż Ronald Reagan, gdy obejmował urząd.