Republikanie nie pozwolą na wszczęcie procedury impeachmentu.
Były dyrektor FBI James Comey powiedział w Senacie pod przysięgą, że Donald Trump nalegał, by umorzyć dochodzenie w sprawie kontaktów b. doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego Michaela Flynna z Moskwą. Prezydent miał też domagać się od Comeya deklaracji lojalności i od jej złożenia uzależniał pozostawienie go na stanowisku. Następnego dnia Trump oświadczył, że też pod przysięgą gotów jest zeznać – w śledztwie prowadzonym przez specjalnego prokuratora Roberta Muellera – że Comey mija się z prawdą. Porównując wiarygodność obu postaci waszyngtońskiego dramatu, trudno mieć wątpliwości, kto kłamie. Ale rozstrzygnięcie, czy prezydent utrudniał postępowanie wymiaru sprawiedliwości, co kwalifikowałoby się do impeachmentu, nie zależy od ocen psychologicznych, tylko od twardych dowodów. Tych zaś jak dotąd nie ma, bo Trump i Comey spotykali się sam na sam i żadne nagrania ich rozmów najprawdopodobniej nie istnieją.
Nie wiemy, co znajdzie prokurator Mueller, badając sprawę rosyjskich kontaktów trumpistów. Prezydent wykrztusił z siebie w końcu deklarację wypełnienia zobowiązań wynikających z art. 5 NATO, ale konsekwentnie odmawia krytyki Rosji za agresywną politykę i próby wpłynięcia na wynik amerykańskich wyborów. Gotowość zeznawania przed specjalnym prokuratorem – z czego zresztą może się wycofać – jest ryzykownym blefem. Trump jednak ma powody, by czuć się dość pewnie. Jego notowania w sondażach spadły, ale trzon jego elektoratu nadal okazuje mu wierność. A przede wszystkim nie opuszczają go republikanie w Kongresie. Wielu uczepiło się oświadczenia Comeya, że prezydent nie jest obiektem dochodzenia.