Yvonne, żona Charles’a de Gaulle’a, osoba skromna, wychowana u sióstr zakonnych, traktowała życie jak służbę, określenie u wojskowych chwalebne. Matka trojga dzieci generała, ilekroć zaczynała mówić coś o polityce, słyszała: „Pani, zostawmy to”. Bo de Gaulle, wzorem starych francuskich rodzin, zwracał się do żony per pani. U boku bohatera narodowego, ale też człowieka nieśmiałego, pogrążonego w strategicznych rozmyślaniach, który własnymi rękami nie potrafił nawet wbić gwoździa, zajmowała się prowadzeniem Pałacu Elizejskiego i przyjęciami, w których często sama nie brała nawet udziału. Po śmierci generała powiedziała zaprzyjaźnionemu z rodziną pisarzowi: „Moje życie zakończyłam”.
Inne pierwsze damy zdecydowanie miały własne życie, oddzielne od prezydentów. Ale nie ma żadnego dla nich wspólnego mianownika. Co miałoby łączyć pruderyjną katoliczkę Yvonne z Carlą Bruni, drugą żoną prezydenta Sarkozy’ego, której naliczono 50 amantów? Albo Anne-Aymone, córkę księżniczki, żonę prezydenta Valery’ego Giscarda d’Estaing i Valérie Trierweiler, konkubinę niedawnego prezydenta François Hollande’a, córkę kasjerki na prowincjonalnym basenie? Każdy życiorys z osobna nadaje się na sensacyjny film.
Danielle i Anne
Yvonne była przeciwna powrotowi 68-letniego de Gaulle’a do władzy w 1958 r.; uważała, że mąż potrzebuje odpoczynku. Danielle, żona François Mitterranda – przeciwnie, gorąco go wspierała, kiedy po wielu niepowodzeniach, w wieku 65 lat zdobył prezydenturę. Po tym historycznym zwycięstwie Danielle zaintonowała Międzynarodówkę w wysłużonym renaulcie, którym Mitterrandowie wracali do domu. Danielle nigdy nie stroniła od polityki, aktywnie działała w organizacjach pozarządowych.