Trump umacnia przyjaźń z arabskimi despotami. Jego poprzednikom też się marzyły petrodolary
Wybór Arabii Saudyjskiej jako pierwszego przystanku w podróży Donalda Trumpa na Bliski Wschód i jego wystąpienia w czasie wizyty w tym kraju nie pozostawiły wątpliwości – strategia wobec tego regionu będzie inna niż za rządów poprzednich prezydentów USA, a zwłaszcza Baracka Obamy.
W Rijad, stolicy państwa, gdzie rządzi prawo szariatu i protesty przeciw monarchii są zagrożone karą śmierci, Trump podkreślił, że Ameryka nie zamierza „wygłaszać tu wykładów” ani „mówić innym, jak mają żyć”. Prezydent umacnia przyjaźń z Saudami i innymi arabskimi despotami w rodzaju dyktatora Egiptu, generała al-Sisiego, zapewniając ich, że nie będzie im zawracał głowy pretensjami o nie przestrzeganie praw człowieka.
Demokracja wynosi do władzy islamskich fundamentalistów?
Cynizm „realnej” polityki zagranicznej Trumpa, który prawi komplementy autokratom na całym świecie, w wypadku Bliskiego Wschodu znajduje usprawiedliwienie w tezie, że muzułmańskie kraje tego regionu nie mogą sobie pozwolić na demokrację, gdyż wynosi ona do władzy islamskich fundamentalistów.
Tak stało się w Egipcie, wcześniej w Strefie Gazy, a gdzie indziej Arabska Wiosna też nie zakończyła się dobrze, więc lepiej, by wszystko wróciło do normy, bo twarde rządy autokratów gwarantują stabilizację i zapewniają ich współpracę w walce z terroryzmem.
Ci, którzy tak uważają, wolą zapomnieć, że arabskie autokracje współpracujące z Zachodem stanowią doskonałą glebę dla islamistycznego radykalizmu. Tymczasem Arabia Saudyjska oficjalnie go potępia, a po cichu – poprzez finansowanie kierowanych przez wahabitów i salafitów meczetów na całym świecie – wspiera dżihadystów. Trumpowi to jednak jakby nie przeszkadzało, bo przecież sprzedał Saudom broń za 110 mld dol. Choć przyznajmy, że jego poprzednicy też nie mieli specjalnych oporów w inkasowaniu petrodolarów.
Trump będzie skuteczniejszy niż poprzednicy?
Trump odwiedził również Izrael, gdzie oznajmił, że zrobi „wszystko, co w jego mocy”, by doprowadzić do wznowienia izraelsko-palestyńskiego procesu pokojowego. Prezydent Autonomii Palestyńskiej Mahmud Abbas zaraz mu przypomniał, że jego rodacy chcą własnego państwa oddzielonego od Izraela w granicach sprzed 1967 roku, ze stolicą we Wschodniej Jerozolimie. Izrael od dziesięcioleci odrzuca te żądania, a jego obecny rząd usztywnił stanowisko w tej sprawie.
Czy można sobie wyobrazić, że Trumpowi uda się to, co nie udało się jego poprzednikom? Czyżby liczył, że Izrael, z wdzięczności za agresywne zapowiedzi prezydenta, „nie pozwoli” na uzbrojenie się Iranu w broń nuklearną, poczyni jakieś nadzwyczajne ustępstwa umożliwiające historyczny kompromis w konflikcie bliskowschodnim?