Biały Dom najchętniej zachowałby tę wizytę w tajemnicy, bo Siergieja Ławrowa nie zapraszano do Waszyngtonu od inwazji Krymu, a tu dostąpił nagle zaszczytu spotkania z prezydentem. Skoro nie można było całkiem tego ukryć, do Pokoju Owalnego, gdzie rosyjski minister rozmawiał z Donaldem Trumpem, nie wpuszczono amerykańskich dziennikarzy. Wszedł tam jednak fotoreporter TASS i po kilku godzinach MSZ Rosji z dumą umieściło na Twitterze zdjęcie, na którym widać Ławrowa i Trumpa roześmianych jak starzy przyjaciele. Symbolika zdjęcia dziwacznie kontrastowała z odbywającymi się następnego dnia przesłuchaniami przed komisją Senatu, gdzie szefowie amerykańskich służb specjalnych zgodnie oświadczali, że Rosja bruździ Ameryce. Doradcy Trumpa byli wściekli na ambasadę rosyjską za opublikowanie fotografii. Znalazłoby się jeszcze więcej powodów do frustracji.
Trumpiści i Kreml
Wizyta Ławrowa miała przygotować grunt pod spotkanie prezydenta z Władimirem Putinem, planowane jako ukoronowanie detente w stosunkach między obu krajami. Trump pragnie żyć w zgodzie i współpracować z Rosją, w Syrii i wszędzie indziej – i nigdy nie wypomina jej agresji na Ukrainę. Przełomu we wzajemnych relacjach próbowało wielu poprzednich prezydentów, także za czasów ZSRR, ale obecny ma pecha, że Rosja tak bardzo pragnęła jego zwycięstwa w wyborach, że w kooperacji z WikiLeaks pomogła pogrążyć jego rywalkę, Hillary Clinton. Co nie tylko wyszło na jaw, ale też wzbudziło podejrzenia, że trumpiści koordynują z Kremlem swe poczynania. Ślady ich flirtu z Rosją zaczęły badać komisje Kongresu i Departament Sprawiedliwości. Dyrektor podległego temu resortowi FBI James Comey już po wyborach oświadczył publicznie, że prowadzi dochodzenie, czy kontaktując się z Rosjanami, pretorianie Trumpa nie działali z nimi w zmowie.