Donald Trump przekonuje się, że zmuszenie Kim Dzong Una do porzucenia zbrojeń jądrowych nie jest wcale taką łatwą sprawą. Nie pomagają ani groźne tweety („USA rozwiążą ten problem same”), ani wysyłka ku Korei lotniskowca z obstawą, co przebiegło z początku groteskowo, gdy okazało się, że okręty przez jakiś czas zamiast na Daleki Wschód uparcie parły w kierunku Australii. Przy okazji Trump, od którego chyba nikt nie oczekuje bycia geopolitycznym orłem, uczy się mechaniki stosunków międzynarodowych. Zorientował się m.in., że porządku z północnokoreańskimi towarzyszami nie myślą robić towarzysze chińscy. „To nie jest takie proste” – przyznał Trump po niedawnym spotkaniu z przewodniczącym Xi Jinpingiem. Niemniej to właśnie nieobliczalny Trump – przypadek? – zmusza Xi do rewizji pożycia z Kimem. Choć Mao Zedong, nieprzemijające źródło cennych wskazówek, zwykł mawiać, że Chiny i Korea są sobie bliskie jak usta i zęby, to ChRL jednak zaczyna – być może tylko chwilowo i taktycznie – wierzyć w sankcje ONZ. Przestała m.in. importować koreański węgiel i ograniczyła eksport paliw, chcąc pokazać, że samodzielność Kima i chińska cierpliwość mają swoje granice.
Nowy lokator Białego Domu stał się najbardziej nieprzewidywalnym elementem dotąd stabilnej, uleżanej przez lata koreańskiej układanki. To głównie retoryka Trumpa wywołuje ogólnoświatowy lęk przed wojną na Półwyspie Koreańskim. I co znamiennie, zwyczajowo najdalsza od paniki wydaje się Korea Płd., murowana przecież ofiara ewentualnego odwetu Kima. Południe 9 maja wybiera nowego prezydenta i prawdopodobnie tym razem postawi na liberała, gołębio nastawionego do kuzynów zza 38. równoleżnika.