Wizyta Rexa Tillersona w Moskwie nie pozostawiła wątpliwości: zamiast sielanki w stosunkach między USA a Rosją, którą miała przynieść prezydentura Trumpa, mamy nową zimną wojnę. Apele sekretarza stanu do prezydenta Putina i ministra Ławrowa, aby porzucili swego przyjaciela Asada, spotkały się z przewidywalną odmową i pogróżkami, że w razie następnych amerykańskich bombardowań w Syrii Rosja nie pozostanie bierna. W tym samym czasie Trump poszedł jeszcze dalej niż jego najbliżsi współpracownicy, według których nie ma dowodów, by Rosjanie w Syrii wiedzieli zawczasu o ataku gazowym na cywilów. Powiedział, że to „nieprawdopodobne”, nazwał Asada „zwierzęciem” i rozwodził się nad wielkim znaczeniem NATO – sojuszu, który niedawno nazywał „przestarzałym”. Wolta Trumpa potwierdza, że w amerykańskiej polityce wobec Rosji muszą się w ostatecznym rozrachunku liczyć interesy i cele USA – zasadniczo sprzeczne z interesami i celami Moskwy. Powrót tej polityki w tradycyjne, utarte koleiny jest zasługą jego doradców z republikańskiego establishmentu, przeważających nad rzecznikami odwrócenia się Ameryki od świata, w rodzaju Steve’a Bannona, który był przeciwny użyciu rakiet w Syrii. Strategii w sprawie Bliskiego Wschodu jeszcze nie ma, ale nie wymagajmy za wiele od administracji, która rządzi dopiero 100 dni i w której ścierają się przeciwstawne nurty. Rosja tymczasem wciąż ma nadzieję na obłaskawienie Trumpa, bo przecież nie będzie miała lepszego, ze swojego punktu widzenia, prezydenta USA.