Jeden atak rakietowy strategii nie czyni, ale lepsze to niż bezczynność w obliczu barbarzyństwa. Gdy prezydent Trump wydał rozkaz odwetowej akcji militarnej przeciwko Syrii, dokonał zwrotu w swej polityce. Nie jest jasne, w jakim kierunku i jakie będą tego skutki, ale ma w tym poparcie zachodnich sojuszników USA – co ma znaczenie i dla jego ekipy, i dla świata. Wcześniej Trump widział w Asadzie sprzymierzeńca w walce z dżihadyzmem. Podobnie w Putinie, więc przechodził do porządku nad aneksją Krymu i rosyjską obecnością w Syrii. Ale kiedy świat dowiedział się o tragedii w syryjskiej miejscowości Chan Szejkun, gdzie od zakazanego prawem międzynarodowym gazu bojowego zginęło co najmniej 89 osób, w tym dzieci, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce.
Twierdząc, iż ma dowody, że gazu użyły siły lojalne wobec Asada, Biały Dom postanowił wbrew wcześniejszym deklaracjom rzucić w Asada tomahawkami. I pokazać światu, że Trump jest przywódcą bardziej skutecznym niż Barack Obama i nie zamierza być izolacjonistą.
Dobrze, ale użycie siły powinno być częścią jakiegoś przemyślanego planu politycznego, inaczej nic się w Syrii nie zmieni. Jednorazowy atak nie zapowiada przecież, że będzie jakaś kontynuacja. Nie wskazuje, jak Trump chce doprowadzić, by Asad usiadł do poważnych rozmów na temat zakończenia wojny domowej w Syrii. I pewnie nie usiądzie, póki czuje wsparcie Rosji, tymczasem tomahawki uderzyły pośrednio w Moskwę, która okazała się niezdolna takim aktom barbarzyństwa zapobiec. Być może jeszcze ważniejszy jest kontekst obecnej bliskowschodniej kabały, czyli rosnące napięcie międzynarodowe w związku z nuklearnym prężeniem muskułów przez Koreę Północną. Trump rzucił tomahawkami także w stronę wspierającego koreański reżim Pekinu. Trudno uwierzyć, by tylko przez przypadek rakietowy odwet na Asadzie zbiegł się z wizytą prezydenta Chin w pałacu Trumpa na Florydzie.