Mark Rutte odbiera gratulacje i ostrzega, że to dopiero ćwierćfinał, mecze finałowe zwolenników liberalnej demokracji z rosnącym w siłę populistycznym autokratyzmem zostaną rozegrane w kolejnych miesiącach we francuskich i niemieckich lokalach wyborczych.
Teraz wielu spróbuje podejrzeć patenty Ruttego na zwycięstwo. Jest pierwszym liderem – jeśli nie liczyć austriackich wyborów prezydenckich – który przełamał trend wznoszący się coraz wyżej od czasów referendum Brexitu i wyboru Donalda Trumpa. Premiera uznano wręcz za cudotwórcę, według sondaży opinii publicznej odpływ od prawicowego populisty Geerta Wildersa rozpoczął się na kilka dni przed głosowaniem 15 marca, wcześniej przez długie miesiące to on był murowanym faworytem. Wilders, islamożerca nawołujący do opuszczenia Unii Europejskiej, od lat wyrabiał sobie tak wysoką pozycję. Tym razem zajął drugie miejsce, zdobył o jedną czwartą mandatów więcej niż poprzednio i przede wszystkim nadał ton całej kampanii. Przechylił scenę polityczną i wraz z przechyłem na prawą burtę poturlało się wszystko, co na scenie stało.
Siłą rzeczy prawicowy premier Rutte musiał stać się jeszcze bardziej prawicowy. W kampanii zaprezentował zdecydowaną postawę wobec imigrantów, którzy nie zechcą przyjąć holenderskich wartości. Ale wbrew słynnej trenerskiej maksymie nie zagrał tylko tak, jak pozwalał przeciwnik. Nie popełnił błędu brytyjskiego premiera Davida Camerona, który wszedł na boisko wytyczone przez populistów i lekkomyślnie zaproponował Brytyjczykom loteryjne referendum o wyjściu z Unii. Nie popełnił też błędu zadowolonych z siebie partii głównego nurtu, m.in. polskiej Platformy Obywatelskiej, która jedyny lek na społeczną frustrację widziała w straszeniu PiS-em i utrzymywaniu, że przecież wszystko gra, trzeba tylko przedłużyć jej prawo do rządzenia.