Równo rok temu to była najczęściej publikowana fotografia w hiszpańskich mediach: kilkudziesięciu posłów powstałego zaledwie dwa lata wcześniej Podemos świętuje w parlamencie swoje zaprzysiężenie, są trzecią siłą polityczną kraju. W pierwszym rzędzie dwaj ojcowie tego sukcesu – Pablo Iglesias oraz Íńigo Errejón, starzy przyjaciele z prestiżowego wydziału politologii Uniwersytetu Complutense w Madrycie, którzy dedykowali sobie nawzajem prace doktorskie i przez lata, w kolejnych lewicowych organizacjach, zgodnie się uzupełniali (Iglesias brylując na wiecach, a Errejón cierpliwie budując struktury). Na wspomnianym zdjęciu ten pierwszy wyciąga do góry zaciśniętą pięść, a ten drugi palce ułożone w „V”, jak zwycięstwo.
Dziś po tej przyjaźni nie ma ani śladu. Iglesias i Errejón od miesięcy publicznie się krytykują, a skupione wokół nich frakcje ścierają się w mediach społecznościowych. W listopadzie obie strony próbowały swoich sił w wewnętrznych wyborach partii w Madrycie (nieznacznie górą byli „pabliści”), ale ostateczne starcie rozegra się w połowie lutego podczas drugiego w historii Podemos zjazdu generalnego, gdy członkowie ugrupowania będą wybierać nowe władze partii.
W rzeczywistości głosowanie nie będzie jednak dotyczyć personaliów, tylko podstawowego dylematu, przed którym stoją również populiści z Włoch i Grecji. Iglesias chce kształtować rzeczywistość przez protest, mówi o „posłach aktywistach” wychodzących na ulicę i przestrzega, że reprezentanci ugrupowania w instytucjach państwowych nie mogą zamienić się w polityków. Tymczasem Errejón przekonuje, że partia musi skorygować kurs, prezentować się jako bardziej otwarta na ludzi o innych poglądach i przede wszystkim zacząć się dogadywać przynajmniej z częścią establishmentu, który wcześniej tak bezpardonowo atakowała.