Przed końcem marca Theresa May pojedzie do siedziby Unii, by uruchomić słynny artykuł 50. traktatu lizbońskiego, i wtedy Brexit stanie się bezspornym faktem. Ale nadal nie wiadomo, na czym on będzie polegać.
A może to być jedna z najbardziej kosztownych decyzji we współczesnej historii Wysp. „Brytyjczycy są dumni z opinii ludzi rozsądnych i pragmatycznych, a mimo to wybrali się właśnie w sentymentalną podróż w nieznane” – ostrzegał na portalu Open Democracy tuż po głosowaniu znawca Unii i Wielkiej Brytanii prof. Jan Zielonka z uniwersytetu w Oksfordzie. „Zagłosowali za Bożym Narodzeniem jak indyki” – kpili inni użytkownicy tego portalu.
Rzeczywiście, ubożsi od londyńczyków Anglicy z małych miasteczek północy (języczek u wagi w czerwcowym referendum w sprawie Brexitu) będą musieli długo poczekać na obiecaną mannę z nieba po wyjściu z Unii. Wartość funta spadła. Podrożał pudding i drożdżowe smarowidło do chleba marmite. O 10 proc. zdrożały odkurzacze, o jedną piątą laptopy. A to dopiero początek. Co będzie, jeśli negocjacje z Unią zakończą się w 2018 r. tzw. czarnym Brexitem, czyli m.in. 44-procentowymi cłami na brytyjski eksport, który trafia na unijne rynki?
Publicyści przyznają, że od niepamiętnych czasów Brytyjczycy nie byli tak podzieleni, przypomina to atmosferę wojen religijnych XVI w. Jest to już niemal wojna kulturowa, w poprzek podziałów klasowych i partyjnych. Od czasu afery z wyłudzaniem dodatków finansowych przez posłów w 2009 r. prawie cała klasa polityczna uchodzi za grupę dbającą tylko o własne interesy. Mit Matki Parlamentów nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością. Podobnie jak mit narodu umiarkowania i kultu kompromisu oraz dżentelmeńskich zasad.
Eksplozja podziałów
Powodem napięcia społecznego na Wyspach jest polityka, a właściwie ideologia.