Świat

Wściekli generałowie

Wściekli generałowie. Wojskowi w gabinecie Donalda Trumpa

Amerykańscy generałowie podczas uroczystości przekazania władzy nad międzynarodowymi siłami w Afganistanie w 2011 r.: (od lewej) John Allen, Mike Mullen, Wolf Langheld, James Mattis i David Petraeus Amerykańscy generałowie podczas uroczystości przekazania władzy nad międzynarodowymi siłami w Afganistanie w 2011 r.: (od lewej) John Allen, Mike Mullen, Wolf Langheld, James Mattis i David Petraeus Charles Ommanney / Getty Images
Mattis, Flyn, Petraeus – to może być jedna z najbardziej zmilitaryzowanych administracji w historii USA. Co daje nadzieję, że otaczający Trumpa generałowie nauczą go czegoś o współczesnym świecie.
Donald Trump i generał Mike FlynnMike Segar/Reuters/Forum Donald Trump i generał Mike Flynn

Trzymajcie się z dala od szamba polityki – tak emerytowany generał John Kelly przestrzegał swoich kolegów podekscytowanych własnym udziałem w ostatniej kampanii prezydenckiej. Zarówno tych po stronie Hillary Clinton, jak i Donalda Trumpa. Miał rację, bo jak się okazało, brutalny charakter tej kampanii nie tylko obnażył jakość obojga kandydatów, ale również przybrudził amerykański skarb publiczny, czyli apolityczność wojska.

Kelly kierował swoje słowa do kolegów, którzy – ku zdziwieniu wielu cywilów – zaczęli wykrzykiwać wiecowe slogany i przekraczać tradycyjne linie rozdziału wojska od polityki. Nawet jeśli wypowiadali je jako emeryci, to ich głos brzmiał „wojskowo”. Mike Mullen, były szef połączonych sztabów, wskazał przytomnie, że reporterzy nie pytają o zdanie obywatela Mullena. Oni zawsze cytują admirała Mullena.

Z dala od polityki

Amerykańska generalicja dotychczas unikała polityki. Jej przedstawiciele, ćwiczeni również w retoryce i wystąpieniach publicznych, każdą próbę uzyskania komentarza politycznego kwitowali: „Oh no, it’s politics!”. Jednak prowadzone ostatnio operacje wojenne w odległych zakątkach świata zmusiły generałów do występowania w nowej roli – nie było tam amerykańskich polityków, więc sami musieli się wziąć za reprezentowanie Ameryki – z różnym rezultatem. Czasami kończyło się to kuriozalnie. W środowisku dyplomatycznym w Kabulu krążyła anegdota o jednym z prominentnych amerykańskich generałów, na którego rzucił się z pięściami prezydent Hamid Karzaj. Przyczyną gniewu afgańskiego polityka była insynuacja generała, że chłopi afgańscy sami kaleczą swoje dzieci, by wyłudzać odszkodowanie od sił sojuszniczych. Zdawało się, że misje zagraniczne nauczyły amerykańskich wojskowych, by od polityki lepiej stronili, bo to teren groźniejszy niż Falludża czy Kandahar.

Jednak w 2016 r. legion byłych generałów zaangażował się w kampanię prezydencką bez opamiętania. Gen. John Allen, były dowódca NATO w Afganistanie, przestrzegał przed Trumpem, wieszcząc, że doprowadzi on do kryzysu w relacjach cywilów z wojskiem i będzie łamał amerykańską konstytucję. Podkreślał, że Trump nie spędził nawet minuty na piaskach Iraku czy Afganistanu, wobec czego nie ma prawa wypowiadać się o kwalifikacjach amerykańskich generałów. Trump na wiecu zrewanżował się okrutnie, nazywając amerykańskich wojskowych „grupą nieudaczników”, którzy nie umieją pokonać ISIS, a on sam im pokaże, jak walczyć, bo ma „piękny i cudowny plan”.

Dawny kolega Allena, gen. David Petraeus, zarzucił Trumpowi podważanie kluczowego dla amerykańskiej armii przykazania: „walczymy z terrorystami, a nie z muzułmanami”, i pisał, że agresywna retoryka przeciwko islamowi wyprodukuje wyłącznie nowych zamachowców. Choć nie zwrócił się do Trumpa bezpośrednio, to wiadomo było, kogo określa mianem „antymuzułmańskiego bigota” zagrażającego pozycji Ameryki w świecie.

Paradoksalnie, to właśnie antymuzułmańska retoryka stała się magnesem, który przyciągnął do polityki wojskowych z irackimi i afgańskimi doświadczeniami. Wśród nich gen. Mike Flynn, były szef wojskowego wywiadu (DIA), zajmuje pozycję szczególną. Środowisko wywiadowcze w Afganistanie z uniesieniem dyskutowało o wielkim reformatorze, który dosłownie burzy ściany w Pentagonie, by tworzyć skuteczną broń wywiadowczą przeciwko Al-Kaidzie i talibom. Został przez prezydenta Baracka Obamę awansowany w oczekiwaniu, że zreformuje cały wywiad amerykański, ale… pokonała go codzienna praca za biurkiem i konflikty z personelem. Odszedł ze służby, a po dwóch latach ukazał się zdumionym kolegom szpiegom na ekranie Russia Today, biesiadując w towarzystwie innego byłego wywiadowcy – Władimira Putina.

Flynn jako pierwszy ze znaczących wojskowych przyłączył się do kampanii Trumpa, a jego nienawistne tweety o „islamskim raku” były jednym z sygnałów „złej zmiany”, jaką styl tej kampanii zapowiadał. Późniejsze dyrygowanie wiecem zwolenników Trumpa, krzyczących do Hillary Clinton „zamknąć ją!”, pokazały, jak daleko Flynn odszedł od etosu wstrzemięźliwego wojownika. W nagrodę jednak dostał od Trumpa stanowisko doradcy ds. bezpieczeństwa, wejdzie zatem w buty Kissingera czy Brzezińskiego i będzie koordynował całą amerykańską politykę bezpieczeństwa.

Ulubiony kandydat armii

Trump podbił wojskowe serca. 73 proc. żołnierzy z doświadczeniem afgańskim lub irackim zamierzało głosować właśnie na niego, podczas gdy tylko 15 proc. na Clinton. Amerykańscy wojskowi, jak większość żołnierzy świata, kierują się konserwatywnym światopoglądem i popierają tego kandydata, który najwięcej im obieca. W tym duchu oboje kandydatów zabiegało o poparcie sił zbrojnych i ich rodzin, ale zdecydowanie więcej obiecał Trump, który najbogatszą armię świata chce rozbudować o prawie 100 tys. ludzi.

Same obietnice socjalne nie tłumaczą jednak tego entuzjastycznego nastawienia wojskowych do populisty Trumpa, który otwarcie groził cofnięciem standardów amerykańskiej armii do czasów tortur i stosowania nalotów na cywilów. Tu bardziej niż o obietnice chodzi o prezydenturę Obamy, którą wojskowi w swojej większości postrzegają fatalnie. Owszem, Obama jest prezydentem, który toczył najdłuższe w historii USA wojny i za czasów którego udział w konfliktach stał się doświadczeniem całego pokolenia wojskowych. Równocześnie jednak odchodzący prezydent w rozwiązania stricte militarne nie wierzy.

Wojsko amerykańskie zostało ciężko doświadczone w Iraku i Afganistanie, nie tylko z powodu liczby zabitych i rannych żołnierzy. Generałowie w Afganistanie w swoim przekonaniu prowadzili wygrane kampanie i udane operacje wojskowe – wszystko popsuli politycy. W rozmowach prywatnych zdarzało się, że dawali upust frustracji. Mówili, że przecież wygraliśmy każdą kampanię przeciwko talibom, zabijamy ich dziesiątkami i setkami, ale decyzje polityczne przychodziły nie w porę. Obama najpierw wysyłał dodatkowe wojsko, ogłaszał przełom w wojnie afgańskiej, by za rok ogłaszać odwrót. Według wojskowych tak się nie da toczyć walki z rebelią i wspierać budowy afgańskiego państwa.

Wojna w Afganistanie okazała się również pechowa dla wielu wojskowych, oderwanych od krajowej rzeczywistości. Na wojnie podejmowali często heroiczne decyzje i żegnali poległych żołnierzy. Rzeczywistość w USA domagała się natomiast zupełnie nieheroicznego negocjowania z politykami.

Gen. Flynn stracił stanowisko szefa DIA, gdy politycy uznali, że nie panuje nad tą instytucją. David Petraeus odchodził ze stanowiska szefa CIA w atmosferze skandalu obyczajowego z udziałem pewnej dziennikarki. Przez tę samą dziennikarkę z Kabulu musiał wyjeżdżać również gen. Allen. Wojskowi nie zważali na kalendarze wyborcze i kiedy tylko sugerowali zwiększenie liczby żołnierzy w Afganistanie, byli odwoływani, jak gen. Dennis McKiernan w 2008 r. Gdy nieopatrznie wyrażali frustrację postawą polityków, byli potajemnie nagrywani i ośmieszani przez dziennikarzy, czego doświadczył inny dowódca w Afganistanie, gen. Stanley McChrystal żartujący z wiceprezydenta: „Joe Biden? Bite me!” (w sensie: Biden dzwoni? Niech mnie pocałuje).

Armia będzie potrzebna

Armia amerykańska z obu wojen wychodzi zarówno wzmocniona i ulepszona, jak i zdemoralizowana. Pomimo uporczywych zapewnień o odniesionych sukcesach czuć w zachowaniu wojskowych obawę przed klęską. Armia została zmuszona przez polityków do działań policyjnych czy nawet – co za czasy! – humanitarnych lub rozwojowych. I choć z zadaniami tymi nieźle sobie radziła, to sam sens istnienia wojska – pokonanie i zniszczenie przeciwnika – nigdy jeszcze nie wiązał się z tak nieuchwytnym celem: walczyli przecież z talibami czy bojownikami Al-Kaidy wmieszanymi w tłum cywilów.

Tymczasem Trump, jako wzorcowy populista i demagog, obiecuje żołnierzom, że dorzuci im do pensji, co jest ich największym oczekiwaniem. Ponadto, przywracając wielkość Ameryce, powiększy siły zbrojne, które przecież będą musiały znaleźć dla siebie jakieś zamorskie zajęcie. Trump, choć jego polityka zagraniczna wciąż jest tajemnicą, obiecuje „piękny i wspaniały” plan zniszczenia Państwa Islamskiego. Najprawdopodobniej oznacza to użycie lotnictwa i, jak zapowiada Trump, „wybombardowanie” dżihadystów z powierzchni planety. Armia więc znów będzie potrzebna.

W trakcie kampanii miał co prawda jeden moment wyjątkowo groźny, gorszy nawet od ujawnienia taśmy z seksualnymi przechwałkami. Wdał się w absurdalną dyskusję z rodziną Humayouna Khana, poległego w Iraku muzułmańskiego kapitana US Army. Ojciec poległego wystąpił na wiecu Clinton, wyciągnął w stronę Trumpa egzemplarz konstytucji i pouczył o bohaterstwie i ofierze za ojczyznę. Trump zupełnie nie zrozumiał sytuacji, prowadząc internetową pyskówkę z rodziną Khanów. To, że jego republikańscy zwolennicy przeszli nad tym do porządku, jest jedną z wielkich tajemnic sukcesu Trumpa. Rzeczywiście, niechęć do Clinton większa była nawet od hańby zbrukania największej amerykańskiej świętości, jaką są matki i ojcowie poległych żołnierzy.

Kto pokieruje Pentagonem

Podczas kampanii Trump zdradzał niewielką wiedzę o polityce zagranicznej. Trzeba mu jednak przyznać, że konsekwentnie i krytycznie wypowiadał się o długotrwałych zagranicznych misjach USA. Zaangażowanie w Afganistanie chyba więc dobiegnie końca, co zwiastuje marny los tego kraju, gdzie Amerykanie dotąd gwarantowali stabilność. Ale to może być wyjątek, nie reguła. Administracja Trumpa nie jest skazana na międzynarodową ignorancję swojego szefa, bo liczna grupa amerykańskich generałów wokół Trumpa może go jeszcze sporo nauczyć o współczesnym świecie.

Chce pan „wybombardować” Państwo Islamskie, panie prezydencie? Wiedz, że zginą cywile i że ostatnie wojny nauczyły nas kilku rzeczy o odpowiedzialności wojska i o nieskuteczności tak morderczych taktyk. Wiedz, że tortury i podtapianie nie działają, więcej się dowiesz, siedząc przy stole z terrorystą i paląc z nim papierosa… To ostatnie jest cytatem z gen. Jamesa „Wściekłego Psa” Mattisa, guru amerykańskich wojskowych, który całkiem niedawno tłumaczył Trumpowi zasady współczesnych wojen, a w czwartek okazało się, że jako pierwszy od ponad 60 lat wojskowy zostanie sekretarzem obrony."

Dzięki nominacji gen. Mattisa na szefa Pentagonu Ameryka zyska z pewnością dobrego urzędnika, niwelującego brak rozeznania zagranicznego i wojskowego Donalda Trumpa. Media amerykańskie ostatnio rozważają również szanse Davida Petraeusa na stanowisko szefa dyplomacji. Obaj generałowie, jeśli znajdą uznanie Trumpa i Kongresu, dają nadzieje na utrzymanie odpowiedzialnej roli USA w świecie.

Możliwy wybór emerytowanych generałów US Army na stanowiska związane z wojskiem i sprawami zagranicznymi może oznaczać również utrzymanie roli USA w Sojuszu Północnoatlantyckim. Cywilni kandydaci w rodzaju Mitta Romneya, Teda Cruza czy Chrisa Christie mają z Trumpem skomplikowane relacje miłosno-nienawistne z czasu kampanii wyborczej. Jeśli łaskawie obdarzy ich zaufaniem i wyznaczy na stanowiska, to mogą nie znaleźć w sobie moralnej twardości, by korygować jego niekompetencję. Ktoś przecież musi umieć wytłumaczyć nowemu prezydentowi, że trzeba zachować jedność NATO, a nie grozić rozbiciem sojuszu, „jeśli Estonia nam za obronę nie zapłaci”.

Stany Zjednoczone zostały założone przez wojskowych. Generał Jerzy Waszyngton, pułkownicy Tomasz Jefferson i James Madison byli pierwszymi prezydentami. Być może więc polityczne ciągoty współczesnych generałów niosą jakąś nadzieję – że Ameryka odnajdzie znów stabilność i pewność siebie w czasach, kiedy politycy dużo obiecują i gremialnie zawodzą, a celebra amerykańskiej władzy zmarniała do postaci celebryty u władzy.

***

Autor jest pułkownikiem rezerwy i ekspertem Fundacji Global Lab. W latach 2012–14 był ambasadorem RP w Afganistanie.

Polityka 50.2016 (3089) z dnia 06.12.2016; Świat; s. 50
Oryginalny tytuł tekstu: "Wściekli generałowie"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną