Polskie myślenie o tym, jak ułożyć relacje z sąsiadami, jak rozwiązywać strategiczne dylematy, powinno mieć korzenie w posłaniu I Zjazdu Solidarności w 1981 r. do ludzi pracy Europy Wschodniej. Wtedy najważniejsze dla polskich opozycjonistów było prawo do wolności i samostanowienia. Nie przypadkiem to ten dokument Solidarności wywołał największą furię Breżniewa, a nawet wątpliwości na Zachodzie, czy należy tak otwarcie wspierać ruchy wolnościowe w przestrzeni sowieckiej.
Po 1989 r. było oczywiste, że Polska – już jako kraj wolny – powinna była poprzeć innych w dążeniu do niepodległości. A Ukraina zawsze była dla nas sąsiadem szczególnie bliskim, kibicowaliśmy Ukraińcom z całych sił. Staraliśmy się dawać temu wyraz pomimo „pragmatyzmu” części polskich ekspertów od polityki zagranicznej, nawet pomimo sugestii prezydenta Busha seniora, który rekomendował Ukraińcom pozostanie w bloku postsowieckim. Wiedzieliśmy, że jeśli Ukraińcy wybierają niepodległość, to musimy być pierwsi, którzy tę niepodległość uznają – trochę na przekór wszystkim. Papież Franciszek mówi o tym, by odróżniać pamięć od pamiętliwości. Trochę tak było z Polską przed ćwierćwieczem. Chcieliśmy się kierować „pamięcią dobrą”, która w chwilach przełomu zwycięża nad obciążeniami przeszłości, jakże licznych w „złej pamięci” każdego narodu.
Po 25 latach na Ukrainę trzeba spojrzeć inaczej. Tak jak w 1991 r. nie wszystkim starczało wyobraźni, by zobaczyć jako potencjalnych partnerów odradzającej się Rzeczpospolitej Litwę, Ukrainę czy Białoruś, tak dzisiaj mało kto widzi w tej roli Ukrainę. Popełnimy błąd, tkwiąc w historycznych stereotypach pomagania Ukrainie, zamiast mieć ją za równego sobie partnera.