Czy Trump może to zrobić? Tak, może. Umowa między 12 krajami regionu Pacyfiku (m.in. USA, Kanadą, Japonią, Australią, Nową Zelandią, Singapurem czy Malezją) została zawarta w lutym 2016 roku z inicjatywy administracji Baracka Obamy. Od początku było jednak jasne, że zostanie ona skierowana do zatwierdzenia przez Kongres USA dopiero po listopadowych wyborach prezydenckich.
Co ciekawe, na ostatniej prostej wyścigu o Biały Dom nawet demokratyczna pretendentka Hillary Clinton się od niej odcinała, mówiąc, że „TPP nie spełnia jej zdaniem standardów dobrej międzynarodowej umowy”. Z kolei Trump ostro krytykował TPP od samego początku. Jego najnowsza deklaracja nie jest więc żadnym zaskoczeniem.
Najlepsze jest jednak to, że akurat w temacie TPP poglądy Trumpa nie są aż tak kontrowersyjne i przerażające co w innych kwestiach. Można nawet powiedzieć, że republikański prezydent elekt mówi o Partnerstwie Transpacyficznym to samo co wielu uznanych (nierzadko liberalnych) ekonomistów. Przykład? Mniej więcej w czasie, gdy finalizowana była umowa TPP, noblista (a kiedyś nawet członek… administracji Clintona) Josepg Stiglitz oraz Adam S. Hersh z Instytutu Rossevelta opublikowali alarmistyczny tekst „Handel raczej sterowany niż wolny”.
Kto skorzysta, a kto straci na TPP
Argumentowali w nim, że nazywanie TPP porozumieniem o wolnym handlu to jakieś żarty. Chodzi w nim raczej o ustalenie nowych reguł wymiany towarów i inwestycji pomiędzy jego stronami. Tak żeby po jego wejściu w życie łatwiej było niektórym graczom uczestniczącym w tej wymianie. Nie można jednak powiedzieć, że na TPP wygra jeden kraj albo (jak to zazwyczaj twierdzą politycy) skorzysta każdy.