Fight club
Media twierdzą, że to on stoi za pomysłem Trumpa ws. zakazu wjazdu do USA obywatelom państw muzułmańskich
Artykuł w wersji audio
[Artykuł ukazał się w Tygodniku POLITYKA listopadzie 2016 roku po zwycięskich dla Donalda Trumpa wyborach prezydenckich w USA]
Chaos, chaos, chaos – napisał w sobotę „Washington Post”. A chodziło o przygotowania Donalda Trumpa i jego drużyny do przejęcia władzy w Waszyngtonie. Według dziennika wszystko idzie jak po grudzie, kolejni politycy odmawiają udziału w nowej administracji, a ci, których udało się zwerbować, są niekompetentni.
Operacja nie jest jednak prosta – Ameryka różni się tu od innych zachodnich demokracji. W takich krajach jak Wielka Brytania czy Francja nowa władza na starcie musi obsadzić swoimi ludźmi nie więcej niż 100 do 200 stanowisk. W amerykańskiej administracji do zapełnienia jest 4100 etatów. W tym ponad 1000 nominacji potrzebuje czasochłonnego zatwierdzenia przez Senat, a z tej liczby kilkaset stanowisk, m.in. w Białym Domu i agencjach federalnych, musi być wypełnionych przed inauguracją nowej prezydentury, czyli do 20 stycznia.
Trumpa bronią jednak nawet niektórzy współpracownicy Baracka Obamy. Jego były doradca David Axelrod przekonuje, że osiem lat temu proces przejmowania władzy przez demokratów wcale nie był szybszy. Szczególnie że Trump w pierwszych dwóch tygodniach po wyborach zapowiedział już kilka ważnych nominacji.
Doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego ma być gen. Michael Flynn, jak się mówi w środowisku – „najlepszy oficer wywiadu w całym pokoleniu”. Postać dość jednak kontrowersyjna, o niejasnym stosunku do Rosji i chorobliwej niechęci do islamu. Z kolei stanowisko prokuratora generalnego dostanie Jeff Sessions, senator z Alabamy, który jako pierwszy członek Kongresu poparł Trumpa. Jest przeciwnikiem jakiejkolwiek imigracji, nie tylko nielegalnej, a jego krytycy w Waszyngtonie zarzucają mu cichy rasizm. W końcu swoją rolę w przejmowaniu władzy zwiększa gubernator Indiany Michael Pence, który przy prezydencie bez doświadczenia i kontaktów może zostać jednym z najpotężniejszych wiceprezydentów w historii. Wszystkich ich jednak politycznie może przerosnąć Steve Bannon.
1.
On wierzy w Sprawę – mówią dawni współpracownicy Bannona, głównego stratega Trumpa. Choć nikt do końca nie wie, co to za Sprawa. Nie jest libertarianinem, ale chciałby zniszczyć instytucje ładu światowego, międzynarodowe korporacje i scentralizowane państwo jako takie. Wierzy w „globalną partię herbacianą” sprzeciwiającą się globalizmowi i lubi narzekać na „kapitalizm kolesiów” (crony capitalism). Mówi o sobie: katolik z klasy pracującej. Uważa się za obrońcę judeo-chrześcijańskich wartości i tradycyjnego małżeństwa, choć sam jest potrójnym rozwodnikiem. Dużo przeklina.
62-letni Bannon to były oficer marynarki wojennej, wykształcony na Harvardzie, z doświadczeniem zawodowym w banku Goldman Sachs. Karierę polityczną zaczynał od kręcenia demaskatorskich „dokumentów” w stylu Grzegorza Brauna. Widać w nich m.in. przejściową fascynację byłą kandydatką na wiceprezydenta Sarą Palin, potem teksańskim konserwatystą Tedem Cruzem.
Momentem, który zdefiniował politycznie Bannona, było spotkanie z prawicowym publicystą Andrew Breitbartem. Bannon doznał wtedy ideowego zauroczenia. Został najbliższym doradcą Breitbarta i pomógł mu przekształcić jego stronę internetową breitbart.com z agregatu przypadkowych newsów w „internetową świątynię skrajnej prawicy”. Sam Breitbart nazwał kiedyś Bannona Leni Riefenstahl partii herbacianej, co w tym środowisku zostało uznane za komplement. Gdy w 2012 r. Breitbart zmarł, Bannon przejął kontrolę nad jego stroną.
Pod kierownictwem Bannona breitbart.com zaczęła wpuszczać na swoje łamy radykałów: skrajnych nacjonalistów, antysemitów i rasistów. Zaczęły się też ataki na Partię Republikańską za sprzeniewierzenie się własnym ideałom. Do największego konfliktu doszło w sprawie reformy prawa imigracyjnego. Bannon ostro sprzeciwiał się idei amnestii dla nielegalnych imigrantów, i w ogóle imigracji jako takiej. Prowadzona do niedawna przez niego strona przekonuje, zresztą tak jak sam Trump, że imigranci to kryminaliści, którzy na dodatek kradną Amerykanom miejsca pracy. Republikanie poparli amnestię, pisał Bannon, bo siedzą w kieszeni wielkich korporacji, którym potrzebna jest tania praca.
2.
Kariera Bannona w konserwatywnej polityce opiera się na umiejętności wyciągania z marginesu nowych idei, wtłaczania ich do mainstreamu i cynicznego wykorzystywania ich politycznej świeżości. Tak było z ruchem alt-right – alternatywną prawicą. Członkowie tego skrajnego nurtu sami nazywają się białymi nacjonalistami i mają w najgłębszej pogardzie waszyngtońskich republikanów. Nie jest to grupa jednorodna, ale jej wspólnym mianownikiem jest rasizm i seksizm.
Przedstawiciele alt-right są przeciwko masowej imigracji, bo „Latynosi i Arabowie osłabiają białą kulturę”. Wspierają „politykę białej tożsamości”, przekonują, że biali Amerykanie powinni się zorganizować i działać, tak jak to robią mniejszości. Obwiniają globalistów zarówno z prawa, jak i z lewa o wyprzedawanie interesu USA poprzez umowy o wolnym handlu i otwieraniu granic. Dla nich świat nabiera sensu, jeśli uznać, że „ludzie różnych ras różnią się również, jeśli chodzi o średni poziom inteligencji” (Jared Taylor, organizacja American Renaissance), i że w Ameryce „powinno powstać nowe społeczeństwo, etno-państwo, które stałoby się punktem zbiorczym dla wszystkich Europejczyków” (Richard Spencer, National Policy Institute).
Zwolennicy alt-right nie są indywidualistami – myślą strukturą społeczną. Postrzegają klasy społeczne, czy wręcz rasy, jako elementy determinujące przyszłość społeczeństw – tak jak marksiści nie mówią o pojedynczych robotnikach i kapitalistach, ale o proletariacie i burżuazji jako całościach. W tym sensie są trybalistami i po prostu rasistami.
Dla ludzi z kręgu alt-right portal breitbart.com jest medium rozpowszechniania ich idei. Strona prowadzona przez Bannona nie jest ani otwarcie rasistowska, ani antysemicka, jakby chcieli, ale wtłacza ich do mainstreamu.
3.
Bannon postrzega politykę opartą na białej tożsamości i ludzi, którzy ją praktykują, jako narzędzie w wojnie przeciwko lewicy. Jego celem, jak sam przyznaje, jest budowa struktur dla skrajnie prawicowego populizmu, który tę lewicę zniszczy. Chce uchwycić ten internetowy prawicowy chaos, skanalizować go i ukierunkować. Nie przeszkadza mu, że ten chaos jest brudny, ksenofobiczny – sam nie podpisuje się pod takimi poglądami. Cynicznie je tylko wykorzystuje.
Bannon uważa, że jedynym sposobem na zniszczenie lewicy w USA jest zniszczenie Partii Republikańskiej w obecnej formie. „Nie wierzymy, że w tym kraju jest jakaś funkcjonująca partia konserwatywna. Z pewnością nie są nią republikanie” – powiedział.
Uważa, że wściekłość w polityce jest bardzo pożyteczna. Według niego kraj jest w kryzysie. A jeśli walczysz, aby go uratować, jeśli chcesz ten kraj „odzyskać”, nie da się tego zrobić w rękawiczkach. Trzeba do tego ludzi, którzy chcą się bić za Sprawę. Co symptomatyczne, Bannon nazywa breitbart.com Fight Clubem. Od tytułu filmu Davida Finchera, znanego w Polsce pod nazwą „Podziemny krąg”. Film opowiada (proroczo) o psychicznie niestabilnym, wściekłym białym mężczyźnie. Gromadzi on wokół siebie podobnych sfrustrowanych białych mężczyzn, którzy upuszczają emocje, walcząc na gołe pięści. Pojedynki najpierw odbywają się w piwnicy, potem tworzy się wokół nich coś w rodzaju kultu. Jego członkowie wychodzą na ulice i terroryzują miasto. To samo z ruchem alt-right chce zrobić Bannon.
Według niego, aby zwyciężyć, trzeba „ujarzmić oburzenie”, „zaszokować system” i w ten sposób ustawić się na lepszej pozycji negocjacyjnej. Trudno sobie wyobrazić lepsze do tego narzędzie niż miliardera z desperacką potrzebą ciągłego bycia w centrum uwagi i z wieloletnim doświadczeniem mówienia „oburzających” rzeczy. Jak napisał ostatnio „The Atlantic”, Bannon atakuje establishment metodami jakobińskimi. I w tym kontekście prezydent Trump będzie jego gilotyną.
4.
Kontrowersje wokół nominacji Bannona na głównego stratega dotyczą tak naprawdę najważniejszego dziś pytania w amerykańskiej polityce: czy prezydentura Trumpa będzie normalną prezydenturą? Czy będzie to czas, w którym skrajna prawica poprzez Biały Dom wejdzie do mainstreamu amerykańskiej polityki? Czy prezydent Trump wprowadzi do obiegu rasistowską retorykę, której używał podczas kampanii?
Po zaskakujących wynikach wyborów wielu obserwatorów ostrzegało przed takim właśnie unormalnieniem Trumpa – przed akceptowaniem jego poglądów tylko dlatego, że został prezydentem USA. To jednak wymaga ciągłego podtrzymywania „poziomu horroru”, jak przekonuje „The Washington Post”. Amerykanie doświadczyli go pierwszy raz, gdy usłyszeli Trumpa mówiącego o zakazie wjazdu do USA dla wszystkich muzułmanów, czy o chwytaniu kobiet „za cipkę”. „Post” nazwał to „utrzymywaniem zaszokowania” (staying shocked). Pytanie, jak długo tak można?
Amerykańska lewica zdaje się uważać, że bez końca. Przeciwnicy Trumpa, oskarżając go nieustannie o rasizm i ksenofobię, sami zatarli granicę między prawdziwymi rasistami a milionami Amerykanów, którzy głosowali na Trumpa, bo uważają, że jako prezydent zagwarantuje on większą solidarność społeczną, a krajowi przyniesie zakończenie wojen kulturowych. Oczywiście można do woli krzyczeć, że to absurd. Tylko co to zmieni?
Tę taktykę amerykańskiej lewicy widać też wyraźnie wobec Bannona, który oczywiście świętoszkiem nie jest, ale w jego przypadku zastosowano starą (i krótkowzroczną) zasadę politycznego sporu: przeciwnika należy skrupulatnie wybrać i zamrozić – zrobić z niego plakat, tarczę strzelniczą, aby nie mógł już uciec spod ostrzału oskarżeń. Potem wystarczy już tylko ten spór polaryzować. Lewica wciąż nie wyciągnęła wniosków ze zwycięstwa Trumpa. Twierdzenie, że wszyscy wyborcy, którzy się z nami nie zgadzają, to tylko banda bigotów i ksenofobów, jest strategią skazaną na porażkę. Tak było w przypadku Brexitu, tak będzie za kilka miesięcy podczas wyborów prezydenckich we Francji, a potem na jesieni w Niemczech.
Trump jednak, w odróżnieniu od Nigela Farage’a czy Marine Le Pen, nie jest zwolennikiem żadnej ideologii. I to może napawać optymizmem. Nie ma w planach radykalnej transformacji amerykańskiego społeczeństwa i gospodarki. Nie zamierza też zniszczyć międzynarodowego porządku z rozmachem, jaki przewidują jego krytycy. Chodzi mu tylko o to, aby dalej wygrywać. Aby pokazać swoim krytykom, że się co do niego pomylili. Nikt nie będzie go rozliczał z obietnic wyborczych: jego wyborcy już wygrali – pokazali establishmentowi, co o nim myślą. A krytycy poddali go już tak ostrej krytyce, że cokolwiek mu się uda (a na pewno coś mu się uda), będzie odebrane jako pozytywne zaskoczenie.