Świat

Obywatele do wyrzucenia

Jak żyją nielegalni amerykańscy imigranci

Kalifornia, granica amerykańsko-meksykańska Kalifornia, granica amerykańsko-meksykańska Sandy Huffaker / Getty Images
Prawdopodobnie nikt nie odczuje tak źle prezydentury Donalda Trumpa jak nielegalni imigranci w USA. Dla nich będzie to brutalna pobudka z american dream, w którym żyją bez papierów od dziesięcioleci.
Donald Trump chciał wielkiego muru na granicy z Meksykiem, ale może na płocie się skończy. Granica amerykańsko-meksykańska w pobliżu San DiegoOffice of Representative Phil Gingrey/Wikipedia Donald Trump chciał wielkiego muru na granicy z Meksykiem, ale może na płocie się skończy. Granica amerykańsko-meksykańska w pobliżu San Diego

Nikt nie policzył, ilu dokładnie mieszka w USA nielegalnych imigrantów. Mówi się o 11–12 mln, ale to szacunkowe dane; może jest ich więcej. To ci, którzy przeniknęli przez granice niezauważeni i żyją w nowym kraju bez prawa pobytu ani pracy, oraz ci, którzy wjechali z wizami w paszporcie, ale przedłużyli pobyt poza okres ich ważności. Przeważająca większość to przybysze z Ameryki Łacińskiej, z czego ponad połowa z Meksyku. Mimo swego statusu wielu niemal normalnie funkcjonuje w Ameryce od lat. Jak to robią?

Kiedy decydują się na emigrację, wiedzą, że czeka ich droga przez mękę, życie na pograniczu prawa albo poza nim, ale sądzą, że będzie to i tak lepsze życie niż w ich ojczystym kraju. A jeśli się poszczęści, czeka ich w końcu spełnienie amerykańskiego marzenia. Wyruszają więc na północ z Gwatemali, Hondurasu, Salwadoru, autobusami albo pociągami, na dachach wagonów. Po drodze wielu pada ofiarą gangów, które mogą ich obrabować i zabić. W Meksyku dołączają do miejscowych, którzy też ciągną nad północną granicę. Coyotes, zawodowi szmuglerzy, pobierają od nich 2–4 tys. dol. za przeprowadzenie na drugą stronę, żądając często dodatkowych przysług, od kobiet – seksualnych. Po przejściu granicy w Arizonie czy Nowym Meksyku czeka ich marsz przez pustynię, gdzie trzeba uważać na Border Patrol i grzechotniki.

Niektórzy wcześniej próbowali przyjechać do USA legalnie, ale aby dostać wizę, trzeba spełnić wiele warunków – wykazać się dochodami, wykształceniem albo udowodnić, że chodzi o połączenie z rodziną. Większość kandydatów na przyjazd nie spełnia tych kryteriów, dlatego ryzykują przejście przez zieloną granicę. Czasem się nie udaje, wypatrzą ich reflektory straży granicznej, która osadzi ich w areszcie, skąd zostaną odesłani do domu. Wtedy spróbują jeszcze raz, kiedyś musi się udać.

Do rodziny

Gdy już pokonają granicę, jadą najczęściej do mieszkających już w USA mężów, żon czy innej rodziny. A ta w Ameryce Łacińskiej rozumiana jest bardzo szeroko. Jeśli ktoś nie ma rodziny, może liczyć na pomoc latynoskich Kościołów (w samym Waszyngtonie i na przedmieściach jest ich około 120), latynoskich organizacji charytatywnych oraz armii imigracyjnych prawników. Z początku mieszkają kątem u krewnych. Potem muszą znaleźć pracę, a to już znacznie łatwiejsze niż przekraczanie granicy.

Kiedyś pracodawcy mogli bez obawy zatrudniać nielegalnych, bo nie groziły za to żadne kary. Potem je wprowadzono, ale jednocześnie zobowiązano pracodawców do akceptowania 20 różnych dokumentów przedstawianych przez kandydatów jako dowód legalności pobytu, a sprawdzanie wszystkich było niemożliwością. Ustawa imigracyjna z 1986 r. zawiera także klauzulę przeciwko dyskryminacji etniczno-rasowej, która zniechęca do odmowy zatrudnienia. Poza tym udowodnić pracodawcy, że świadomie zatrudnił człowieka bez papierów, jest niezmiernie trudno.

Z braku szans na paszport z wizą najważniejszymi dokumentami stają się karta z numerem ubezpieczenia społecznego, Social Security i prawo jazdy, w Ameryce główny dowód tożsamości (odrębnych dowodów osobistych nie ma). Fabrykowanie fałszywych sekur i praw jazdy to potężna gałąź gospodarki; można je niedrogo kupić na ulicy, gdzie gastarbeiterzy czekają codziennie na oferty zatrudnienia. O sekurę pytają niemal wszędzie, to dokument konieczny do otrzymania legalnej pracy, ale prawo jazdy jest równie niezbędne, bo bez samochodu w niektórych okolicach nie sposób przenosić się z miejsca na miejsce. W podrobione prawa jazdy można się zaopatrzyć w internecie – za jedyne 30–50 dol. plus koszt wysyłki. Ale w 12 stanach i stołecznym Dystrykcie Kolumbii (czyli Waszyngtonie) nie trzeba sobie tym zawracać głowy – od 1993 r. nielegalni imigranci mogą tam otrzymać normalne prawo jazdy, za okazaniem tylko dowodu zamieszkania.

Kiedy już ma się pracę i gromadzi oszczędności, można je trzymać w materacu, ale bezpieczniej zdeponować w banku. Jak otworzyć tam konto? W bankach sprawdzają tożsamość potencjalnego klienta rozmaicie i na ogół nie żądają już sekury. Niektóre wymagają tylko zagranicznego prawa jazdy albo metryki urodzenia, a więc dokumentów, którymi nielegalny imigrant dysponuje. Potrzebny jest też tzw. ITIN (Individual Taxpayer Indentification Number), czyli podatkowy numer identyfikacyjny, który można uzyskać, ściągając odpowiedni formularz z internetu, wypełniając go i wysyłając do federalnego urzędu podatkowego (IRS). Urząd informuje jasno na swej stronie internetowej, że undocumented aliens, czyli nielegalni obcokrajowcy, też mogą otrzymać ITIN. I wielu z nich płaci podatki odciągane przez pracodawców z pensji. IRS pobiera je, nie donosząc do władz imigracyjnych (ICE – Immigration and Customs Enforcement), kto je płaci.

Tymczasem otwarty rachunek w banku umożliwia uzyskiwanie pożyczek, w tym kredytów hipotecznych. Po kryzysie 2008 r. banki mniej chętnie ich udzielają, ale wystarczy zgromadzić podwyższoną zaliczkę. Indocumentados, jak się nazywają po hiszpańsku, mogą więc kupować i posiadać domy. Mało tego, wielu działa w biznesie i zakłada własne przedsiębiorstwa. Jak obliczył Migration Policy Institute w Waszyngtonie, około miliona nielegalnych imigrantów, czyli niecałe 10 proc. ich ogólnej liczby, to przedstawiciele wolnych zawodów, a więc zamożna amerykańska klasa średnia.

Floryda bez papierów

Najwięcej (ok. 80 tys.) cudzoziemców bez papierów, którym się świetnie powodzi, mieszka na Florydzie. Dziennik „Sun-Sentinel” w tym stanie przedstawił sylwetki niektórych z nich. Mauro Kennedy i Maria Bilbao z Argentyny mieszkają w USA od 15 lat bez ważnej wizy, co nie przeszkadza im prowadzić własnej firmy remontowej. Mają piękny dom w Miami i dwa samochody, w tym mercedesa. Płacą normalne podatki. Władze szacują, że do fiskusa indocumentados odprowadzają łącznie w całych Stanach około 11,6 mld dol. w samych tylko podatkach stanowych i lokalnych. Państwo Kennedy nie mają tylko prawa jazdy, którego akurat na Florydzie nielegalnym się nie wydaje. Cudem udało im się dotąd uniknąć zatrzymania przez policję.

Inna nielegalna imigrantka Kelsey Burke z Hondurasu mimo braku amerykańskiego paszportu, a nawet zielonej karty (prawo stałego pobytu), ukończyła prawo na Florida Atlantic University i jest adwokatem w West Palm Beach. Burke przetrwała bez papierów na statusie tzw. tymczasowej ochrony (TPS) przed deportacją, przyznawanym przybyszom z krajów ogarniętych wojnami domowymi lub rozruchami, z którego od lat 90. korzysta tu ponad 350 tys. obywateli krajów Ameryki Środkowej.

Tacy nielegalni jak Kelsey to oczywiście mniejszość. Bardziej typowe są historie walczących o byt Latynosów zatrudnionych w usługach, rolnictwie czy budownictwie, którzy kupują na czarnym rynku fałszywe dokumenty, aby pracować. Niektórzy wpadają. Jak opisywany przez Salon.com przybyły z Meksyku Hugo Carrasco z Phoenix w Arizonie, barman w Old Spaghetti Factory, żonaty z Amerykanką. W Arizonie osławiony szeryf Joe Arpaio, idol Trumpa, wydał wojnę indocumentados i jego agenci aresztowali Hugo za pracę na lewych papierach. Dzięki dobremu adwokatowi został zwolniony z aresztu, ale sprawa jest w zawieszeniu, więc nadal grozi mu deportacja.

Inne doświadczenia miał jego rodak Carlos Diaz. Po przedostaniu się przez granicę w Arizonie dotarł do przyjaciół w Austin w Minnesocie. Pracował najpierw w meksykańskiej restauracji, potem w rzeźni i regularnie przesyłał pieniądze swoim rodzicom w Mexico City. Po kryzysie 2008 r. atmosfera wokół Hispanics w mieście zgęstniała – miejscowi neonaziści protestowali przeciwko „złodziejom miejsc pracy”. Obawiając się aresztowania, Carlos zwolnił się z pracy i postanowił zalegalizować pobyt w USA. Wymagało to wyjazdu z powrotem do Meksyku i żmudnych starań w konsulacie amerykańskim w Ciudad Juarez. Tam o mało nie dostał 10-letniego zakazu ponownego wjazdu do USA, chociaż miał już amerykańską żonę i dzieci. Ostatecznie pozwolono mu wrócić do rodziny, ale przez długi czas nie mógł znaleźć pracy, bo chociaż posiadał już prawdziwą kartę Social Security, jego meksykańskie nazwisko odstraszało pracodawców.

Bez meldunku

Aresztowanie nielegalnych imigrantów za popełnienie przestępstwa w takich stanach jak Arizona oznaczało w ostatnich latach, że dość szybko zostaną odesłani do swego kraju. Za prezydentury Baracka Obamy deportowano około 2 mln takich obcokrajowców. Samo zidentyfikowanie cudzoziemca jako nielegalnego niczego jednak nie przesądza. Od nakazu deportacji można się odwoływać, a ponieważ wszędzie góra zaległych spraw – prawie pół miliona – opóźnia to procedury, które trwają średnio od 3 do 6 lat.

Osoby zagrożone często znikają z radarów, co w USA jest tym łatwiejsze, że nie ma tam instytucji meldunku. Niektórzy ukrywają się w kościołach. Rekord pobiła 42-letnia Rosa Robles Loreto, która wpadła w Tucson w Arizonie podczas kontroli drogowej. Kiedy sąd wydał decyzję o deportacji, na dzień przed wyznaczoną datą wyjazdu schroniła się w miejscowym kościele prezbiteriańskim i pozostała tam prawie półtora roku. Przed domami w mieście pojawiły się billboardy z napisami: „Popieramy Rosę”, co przekonało władze, by ją ułaskawić.

Około 60 miast w USA, w tym największe metropolie, jak Nowy Jork, Chicago, Los Angeles, Waszyngton i Houston, to tzw. Sanctuary Cities, miasta-azyle, chroniące zamieszkałych tam nielegalnych imigrantów. Ich władze nie współpracują z urzędem imigracyjnym (ICE). Kiedy na przykład aresztują kogoś za wykroczenie drogowe lub nawet poważniejsze przestępstwo, nie interesują się, czy przebywa w USA legalnie, do tego stopnia, że jeśli nawet wiedzą, że skazany kryminalista nie miał prawa pobytu, po odbyciu kary zwalniają go z więzienia. Jurysdykcje niektórych miast powinny teoretycznie, według umów z władzami federalnymi, zawiadamiać je o wyjściu przestępcy na wolność, ale zwykle tego nie robią. W miastach tych obowiązuje też zakaz – dotyczący nawet policji – wypytywania kogokolwiek o status imigracyjny. Pierwszym miastem-azylem stało się jeszcze pod koniec lat 70. San Francisco.

Politykę tę uzasadnia się argumentem, że mieszkańcy etnicznych dzielnic, licznie zamieszkanych przez imigrantów, nie ufają policji, więc groźba aresztowania i deportacji jeszcze bardziej utrudniałaby jej współpracę ze świadkami i ofiarami przestępstw. Ale jej skutkiem są takie sytuacje, jak śmierć 20-letniej Jasmine Owens na przedmieściach Waszyngtonu, zabitej przez pijanego kierowcę, nielegalnego imigranta z Meksyku José Salmorana. Chociaż miał on na swoim koncie 23 drogowe i inne wykroczenia, nie został deportowany, bo władze stolicy nie zawiadomiły ICE.

Na swoich wiecach podczas kampanii wyborczej Donald Trump przypominał o morderstwie Kate Steinle w San Francisco, zastrzelonej przez recydywistę Juana Francisco Lopeza-Sancheza, któremu mimo kilkakrotnych deportacji do Meksyku zawsze udawało się wracać, gdyż policja w mieście odmawiała współpracy z urzędem imigracyjnym. – Takich cudzoziemców kryminalistów, których należy na dobre deportować, jest od 1,5 do 2 mln. Przestaliśmy egzekwować obowiązujące prawa i takie są skutkimówi Margueritte Tolford z Center for Immigration Studies (CIS), konserwatywnego think tanku, który głosi potrzebę ograniczenia również legalnej imigracji i którego badania posłużyły Trumpowi do uzasadnienia jego argumentów za budowaniem muru na południowej granicy.

Niektórzy natywiści wysuwają też argumenty ekonomiczne, twierdząc, że imigranci bez dokumentów, stanowiący 5 proc. siły roboczej w USA, ciągną w dół płace Amerykanów. Ale faktem jest, że pracują raczej w zawodach, których rodowici Amerykanie, coraz lepiej wykształceni, nie chcą wykonywać. 55 proc. zatrudnionych jest w budownictwie, gastronomii, hotelarstwie, oczyszczaniu miast – w sektorach, gdzie pracuje tylko 31 proc. rodowitych Amerykanów. W rolnictwie, przy zbiorach owoców, 80 proc. pracowników to nielegalni imigranci. Prawdą jest również, że nielegalni pracują za dużo mniejsze pieniądze – mniejsze także niż zarabiają ich rodacy imigranci z prawem pobytu i pracy. Obie grupy konkurują ze sobą bardziej niż nielegalni z rodowitymi Amerykanami.

Dekrety do wycofania

Analizy ekonomiczne dowodzą, że gdyby imigrację nielegalną zlikwidować, gospodarka by ucierpiała. Kiedy w Georgii uchwalono restrykcyjną ustawę imigracyjną, miejscowe rolnictwo zaczęło bankrutować z braku pracowników. Nielegalni imigranci płacą podatki, w tym na emerytury i ubezpieczenia zdrowotne, do których nie mają potem prawa. Niektórzy bezprawnie pobierają zasiłki i inne świadczenia, ale przeważająca większość tego nie próbuje, m.in. z obawy przed kontaktem z urzędami państwowymi. Z drugiej strony miasta azylowe, rządzone przez liberalnych demokratów z udziałem etnicznych lobby, hojnie rozdają imigrantom lokalne karty tożsamości dające dostęp do benefitów socjalnych. Korzystają z nich głównie dzieci przeprowadzone przez zieloną granicę.

Właśnie one, dorastające już lub dwudziestoparoletnie, tzw. dreamers (marzyciele), miały być głównymi beneficjentami zarządzenia prezydenckiego Obamy, żeby ochronić je przed deportacją i w przyszłości pozwolić legalnie pracować. Inny dekret miał dać amnestię imigrantom rodzicom dzieci urodzonych już w USA, czyli posiadających obywatelstwo. Trump zapowiada odwołanie wszystkich dekretów swego poprzednika (które zresztą nie zdążyły wejść w życie, bo zablokowały je sądy) i nie wiadomo, czy wysłucha jego apelu, aby oszczędził przynajmniej Bogu ducha winnych dreamersów. Grozi też cofnięciem dotacji federalnych dla miast-azylów, jeśli nie zaczną współpracować z rządem przy planowanych masowych deportacjach.

Burmistrzowie i szefowie policji w Nowym Jorku, Chicago, Seattle i Los Angeles oświadczyli już, że nie posłuchają prezydenta elekta. Zapowiada się więc konfrontacja.

Tomasz Zalewski z Waszyngtonu

***

Autor jest korespondentem PAP w Waszyngtonie.

Polityka 48.2016 (3087) z dnia 22.11.2016; Świat; s. 50
Oryginalny tytuł tekstu: "Obywatele do wyrzucenia"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama