Matteo Renzi podbił serca Włochów i Włoszek już cztery lata temu, gdy na oczach całej Italii walczył o szefowanie potężnej, lewicowej Partii Demokratycznej. Przemawiał, tryskając energią. Mówił ze swadą, żywym, choć subtelnym językiem, nie gardził żartem i ironią. W polemikach raził adwersarzy refleksem i inteligencją. Gdy trzeba, potrafił być bezczelny, by za chwilę rozładować napięcie chłopięcym wdziękiem. Tak charyzmatycznego przywódcy włoska lewica nie miała od niepamiętnych czasów, a tak młodego – nigdy.
Przede wszystkim Renzi obiecał jednak zerwać z dogmatami i wpływami związków zawodowych, skruszyć partyjny beton, oddać partię w ręce młodych ludzi, którzy porzucą ideologiczne spory, pochylą się nad losem najsłabszych i najbiedniejszych zamiast własnym. Nazwali go włoskim Tonym Blairem.
Szafarz obietnic
W grudniu 2013 r. Renzi śpiewająco wygrał wybory na szefa socjalistów i jak zapowiadał, tak zrobił. Zezłomował partyjnych dinozaurów, do sekretariatu powołał swoich rówieśników. Pod hasłem „Nie ma czasu do stracenia” pierwsze posiedzenie nowych sekretarzy zwołał następnego dnia na 7.30 rano. Dwa miesiące później, mówiąc, że trzeba szarpnąć lejcami, Renzi wysadził z fotela swego partyjnego kolegę Enrico Lettę i został premierem, choć niewiele wcześniej w programie TV powiedział: „Enrico, bądź spokojny. Nie chcę zająć twego miejsca”. Notabene słowa „Enrico, stai sereno” natychmiast weszły do słownika włoskich idiomów i oznaczają mniej więcej to, co Brutus zrobił Cezarowi.
Najmłodszy w historii Włoch 39-letni premier (Mussolini, obejmując władzę, był o trzy miesiące starszy) wziął na barki ogromne oczekiwania Włochów, umęczonych skutkami kryzysu finansowego.