Jak by mało było kłopotów z tegorocznymi wyborami prezydenckimi w USA, pod sam koniec doszedł jeszcze jeden: z FBI. To kolejny przykład, jak walka o prezydenturę pomiędzy Hillary Clinton a Donaldem Trumpem uderza w amerykańską demokrację.
Szef FBI James Comey wprowadził w osłupienie sztab wyborczy pani Clinton, gdy wrócił na finiszu kampanii do sprawy prywatnego serwera kandydatki na prezydenta. Oświadczył, że FBI natrafiło na nowe materiały na ten temat i musi o tym poinformować Kongres.
Dlaczego sztab był w szoku? Bo jeszcze latem FBI informowało, że maile pani Clinton nie zawierały treści zagrażających bezpieczeństwu państwa. Po drugie, James Comey wyskoczył na nowo ze sprawą na ostatnim etapie kampanii wyborczej, co musiało sprawić wrażenie, że służby specjalne ingerują w politykę na niekorzyść pani Clinton.
I w tym kierunku poszła amerykańska debata w ostatnich dniach przed ósmym listopada, wtorkiem prawdy. Działanie Comeya musiało być odebrane jako skrajnie kontrowersyjne. Rzuciło znów cień na Clinton, która walczy nie tylko z Trumpem, lecz i z swoją własną topniejącą wiarygodnością. Szefowi jednej z najważniejszych amerykańskich służb specjalnych bił brawo Donald Trump, który posunął się w kampanii do pogróżek, że może wsadzić rywalkę do więzienia.
Dzień przed wyborami w USA nie powinno się wpływać na ich wynik
Były prokurator generalny USA Eric Holder przypomniał w dzienniku „The Washigton Post”, że Departament Sprawiedliwości, któremu podlega FBI, kieruje się zasadą, aby w okresie bezpośrednio poprzedzającym dzień wyborów prezydenckich nie podejmować żadnych niekoniecznych działań, które mogłyby wpłynąć na ich wynik. Dyrektor Comey zignorował tę zasadę.
Na domiar złego, gdy w debacie oburzenie na niego zaczęło dominować, odwołał alarm. FBI wydało kolejne oświadczenie, że nowe materiały nie dostarczają nowych podstaw do oskarżenia pani Clinton o wykorzystywanie przez nią jej stanowiska (ministra spraw zagranicznych) do uzyskiwania niezgodnych z prawem korzyści majątkowych przez Fundację Clintonów.
Świat obserwuje amerykańską kampanię prezydencką ze zdumieniem, niesmakiem i zaniepokojeniem. Bo jeśli w USA toleruje się taki poziom debaty, w tym polityczne ambicje agentów, to powstaje pytanie, jakie moralne prawo mają Amerykanie do wystawiania cenzurek z demokracji innym państwom.